Mamo, telefon…

Agata Ślusarczyk; Gość warszawski 47/2018

publikacja 10.12.2018 06:00

Agata robi na drutach, Lidka układa puzzle, Heniek ma swój komputer. Zupełnie jak w rodzinie. Tyle że… niepełnosprawnej.

Mamo, telefon… Agata Ślusarczyk /Foto Gość W ośrodku przy ul. Mysłowickiej mieszka dziewięcioro niepełnosprawnych intelektualnie dorosłych sierot.

Każdy namalowany węglem portret to osobna, sieroca historia. Na ścianie Domu Rodzinnego im. Czesławy Rzymowskiej przy ul. Mysłowickiej – jedynego w stolicy domu dla niepełnosprawnych intelektualnie dorosłych sierot – wisi ich 12.

Wszystkie dzieci

– Mamo, telefon dzwoni – wołają kierowniczkę podopieczni. Grażyna Michalska, która kieruje ośrodkiem od początku jego istnienia, o każdym podopiecznym może powiedzieć tyle, ile o własnym dziecku. Nieraz jeździła w drugim wagonie tramwaju za Lidką, by zobaczyć, czy potrafi już wysiąść na właściwym przystanku. Doglądała, czy Stanisław złożył odpowiedni do pogody strój, bo zdarzało się, że w deszczową pogodę chciał wyjść w sandałach i zimowej kurtce. A z Kasią składała literki, by ze słowa „kot” nie wychodził już „stół”. Najmłodsze „dziecko” ma 50 lat, najstarsze 68. Wszystkie mają niepełnosprawność intelektualną, urazy okołoporodowe, porażenia mózgowe czy zespoły genetyczne. I brak… biologicznej rodziny.

Żoliborską willę, w której mieści się Dom Rodzinny w latach 70-tych podarował ówczesnemu Kołu Pomocy Dzieciom Specjalnej Troski, które działało w ramach Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, brat – wykonawca testamentu Czesławy Rzymowskiej. Od 26 lat mieści się tu – pierwszy w Polce i jedyny w Warszawie – dom dla niepełnosprawnych intelektualnie sierot, aktualnie prowadzony przez Warszawskie Koło Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną. Te działania był odpowiedzią na naturalne potrzeby starzejących się członków stowarzyszenia. Rodzice niepełnosprawnych dzieci umierali, pozostawiając je bez opieki. Koło zaczęło organizować im pomoc. Grażyna Michalska w żoliborskiej willi postanowiła stworzyć dom z prawdziwego zdarzenia.

– Zawsze powtarzam pracownikom, by traktowali podopiecznych tak, jak sami chcieliby być traktowani – mówi.

Jak w rodzinie

Stanisław do domu dla sierot trafił w wieku 46 lat. Wcześnie umarła mu matka, ojciec odszedł. Wychowywała go babcia. Przez wiele lat pracował w Falenicy jako pakowacz w zakładzie pracy chronionej. Kiedy odwiedzili go pracownicy domu, spał na tapczanie z wystającymi sprężynami, a na obiad jadł półsurowe ziemniaki. – Zaprosiliśmy go do nas na wigilię. Pod koniec dnia sam zapytał, co może zrobić, by u nas zamieszkać – wspomina kierowniczka. Dziś ma swój pokój, pieska, zaścielone łóżko. I asystenta, który towarzyszy mu w codziennych czynnościach, w których przejawiają się intelektualne dysfunkcje. W sumie w ośrodku pomaga trzech terapeutów, jest także opieka na nocną zmianę. W ciągu dnia dom pustoszeje. Każdy – jak w rodzinie – idzie do swoich zajęć. W ramach ośrodków aktywności dziennej niepełnosprawni podopieczni uczą się wytwarzać artystyczną ceramikę, szyć i gotować, a w pracowni stolarskiej – na potrzeby domu – przywracają życie starym meblom. Raz do roku robią świąteczne kartki.

Domowe kłopoty

Wszyscy zbierają się w dużej kuchni. Każdy chce opowiedzieć, co ciekawego dziś zrobił. Sportowy T-shirt, dżinsy. I błysk w oku. Pan Stanisław właśnie wrócił z bowlingu. Odkąd pogorszyło mu się zdrowie, przestał biegać i zajął się kręglami. I to z sukcesem. W pokoju i na korytarzu wiszą różne medale za udział w paraolimpiadach. Piotrek ćwiczy na perkusji, Zosia i Kasia śpiewają. W końcu mają własny zespół muzyczny. Małgosia każdy swój dzień notuje w zeszycie: „Tramwaj, samochód, Grażyna, buty”. – Byliśmy dziś kupić buty, a potem pojechaliśmy na herbatę do Grażyny – tłumaczy zapiski pani kierowniczka.

Agata robi na drutach, Lidka układa puzzle, Heniek ma swój komputer. – Tu każdy czuje się jak w domu, ma swoje obowiązki i daje coś od siebie, choćby pomysł na świąteczne ciasto. Dzięki temu nasi podopieczni uczą się samodzielności i pokonują własne ograniczenia – wyjaśnia kierowniczka.

Unikatowa na skalę miasta placówka to także nie lada wyzwanie. Fundusze z PFRON-u, dofinansowanie z Urzędu Miasta i skromne renty mieszkańców nie wystarczają na pokrycie kosztów działalności ośrodka. – Obecnie nie ma takiego rozwiązania prawnego, które zabezpieczałoby potrzeby naszych podopiecznych i model, który przez lata wypracowaliśmy – wyjaśnia Małgorzata Grunduls, przewodnicząca Warszawskiego Koła PSONI. – Aktualna sytuacja prawna stawia pod znakiem zapytania byt i spokój mieszkańców – dodaje.