Nasze Betlejem

Beata Malec-Suwara; Gość tarnowski 51-52/2018

publikacja 03.01.2019 06:00

Boże Narodzenie trwa tu cały rok. Schronienie w placówce przez 35 lat istnienia znalazło ok. 500 dzieci. Pięćdziesięcioro z nich jest s. Moniki.

Siostra Monika z maleńkim mieszkańcem domu. Beata Malec-Suwara /Foto Gość Siostra Monika z maleńkim mieszkańcem domu.

Historia znana każdemu z Betlejem dzieje się także dzisiaj. W Domu Samotnej Matki w Tarnowie Boże Narodzenie trwa cały rok. – To nasze tarnowskie Betlejem – mówi s. Monika Ostaszewska, dyrektorka placówki. Obecnie mieszkają tu trzy kobiety i dwoje dzieci. Jedna z podopiecznych oczekuje narodzin dziecka. Ich najbliższe rodziny zawiodły, nie potrafiły bądź nie miały warunków na to, by je przyjąć. Trudno oceniać, ale każda z dziewczyn nosi swoją historię, zawsze trudną. Rodziną stały się dla nich Siostry Urszulanki Serca Jezusa Konającego.

W domu jest ich dwie. – Pomagamy młodym matkom w opiece nad dziećmi, uczymy prowadzenia domu, wspieramy je duchowo, dużo rozmawiamy, by potrafiły podjąć dojrzałe decyzje – zauważa s. Monika. – Oczywiście robimy to z całą radością i otwartością serca. Dziewczyny przeżyły wiele trudnych chwil w życiu, niektórym proponowano aborcję czy oddanie dziecka do adopcji – dodaje.

Tak było z Anią, która pojechała na wakacje do pracy do Niemiec. Została tam pół roku. Po powrocie okazało się, że jest w ciąży. Mama nie potrafiła jej pomóc. Sama wychowywała jeszcze czwórkę rodzeństwa w niewielkim domu. Rozwiązanie „problemu” widziała w oddaniu wnuka do adopcji, kiedy się urodzi. Anię w ciąży wysłała do Domu Samotnej Matki.

– Kiedy jechałam tutaj, strasznie płakałam. Nie wiedziałam, co mnie czeka, ale to w siostrach znalazłam oparcie, kogoś, przed kim mogę się wyżalić i wypłakać. Z każdym dniem odczuwałam większą ulgę. Cierpienie odeszło – mówi dziewczyna, która najbardziej wdzięczna jest siostrom za to, że myśl o oddaniu dziecka odeszła. – To byłby mój największy błąd. Staś jest cudowny i wyjątkowy. Ma 13 miesięcy, a zachowuje się jak trzylatek – dodaje z dumą. W placówce Ania mieszka 16 miesięcy. Siostry pomagają jej w ukończeniu szkoły, żeby mogła zdobyć fach i się usamodzielnić.

Renata ma 24 lata, jest mężatką, a dwumiesięczny Szymon, z którym mieszka w Domu Samotnej Matki, jest jej trzecim dzieckiem. Dwuletni Alan jest w rodzinie zastępczej, a roczna Milena leży chora w szpitalu. Kobieta nie chce mówić o sobie. Jest to dla niej za trudne. Mówi o dzieciach. Za Alankiem tęskni i odwiedza go, kiedy może. Chce go odzyskać, kiedy stanie na nogi. Wsparcia w mężu i ojcu dzieci nie znajdzie, siedzi w więzieniu. Bił ją, a teraz ma zakaz zbliżania się do niej.

W ciągu 35 lat istnienia domu przewinęło się przez niego ok. 500 dzieci. Historia każdej samotnej mamy, która tu zamieszkała, jest inna. Pomoc nadal otrzymują kobiety, które już tu nie mieszkają, ale nie mają z kim zostawić dzieci w weekend, kiedy się uczą. Czasem siostry pomagają opłacić też studia, choć w domu żyje się skromnie i według ściśle określonych zasad. Jedną z nich jest oszczędzanie. – Duży nacisk kładziemy na wykształcenie mam, jeśli tylko mają ku temu predyspozycje. Mają też świadomość, że choć są samotne, nie są osamotnione. Nasza pomoc musi być długoterminowa – uważa s. Monika, związana z placówką od dziesięciu lat. „Swoich” dzieci ma już ok. 50.

– To jest nadal ich dom. Nie ze wszystkimi mamy bliski kontakt do dzisiaj, ale z ponad połową tak – dodaje. Dzieci tu ciągną, chcą zostawać na noc. Siostra zabiera je na ferie zimowe. Mamy zapraszają ją na śluby i wesela.

Dom Samotnej Matki, znajdujący się przy ul. Mościckiego 65 w Tarnowie, istnieje od 1983 roku. Powstał z inicjatywy ówczesnego ordynariusza diecezji biskupa Jerzego Ablewicza jako wotum wdzięczności za beatyfikację s. Urszuli Ledóchowskiej i swoista odpowiedź na encyklikę papieża Pawła VI „Humanae vitae”, w której zawarta jest zachęta do otoczenia troską każdego ludzkiego życia. Dom utrzymywany jest w sporej części ze składki zbieranej podczas Pasterki we wszystkich kościołach diecezji tarnowskiej i... modlitwy. Siostry wierzą, że to dzięki niej za sprawą prywatnych darczyńców do placówki trafiają m.in. zabawki, wózki, łóżeczka dla dzieci, pampersy, czasem też pieniądze.

– Pan Bóg podsyła nam dobrych ludzi, którzy się z nami dzielą. Czasem są to sytuacje wręcz niewiarygodne, ale ja wiem, że Panu Bogu bardzo zależy na tych dzieciach i mamach. One są dla Niego wielką troską. Mamy tu Jezusa na krzyżu, do którego zawsze się zwracam o pomoc. Wystarczy Jemu zaufać – twierdzi s. Monika i opowiada o jednej z Bożych interwencji, kiedy prosiła o altankę przed domem.

– Kilka dni później przyszła do nas kobieta, która opowiedziała nam całe swoje życie, i w kopercie przyniosła pieniądze… tyle, ile trzeba było na altankę. Nie kupiłam też do domu ani jednej zabawki, a jest ich tak dużo, że dzielimy się z innymi – dodaje.