Pilski Teatr Tańca

Karolina Pawłowska; Gość koszalińsko-kołobrzeski 1/2019

publikacja 22.01.2019 06:00

Kiedy wychodzą na scenę, niepełnosprawność ani ich nie ogranicza, ani nie definiuje. Ruchem oddają to, czego nie potrafiliby zrobić słowem − on zaciera deficyty.

Ewa Pierzgalska ze swoimi podopiecznymi. Grzegorz Buśko Ewa Pierzgalska ze swoimi podopiecznymi.

Patryk się denerwuje. To, co przeżywa wewnątrz, znajduje ujście w nadpobudliwych nogach, niespokojnych rękach, aktywności niedającego się kontrolować ciała. – Mamy nawet ruch „na Patryka”. Kiedy się zdenerwuje i zaczyna bujać, wszyscy się tak ruszamy. To rozładowuje napięcie, a kiedy cały zespół się kołysze, widz myśli, że to część scenariusza – tłumaczy Ewa Pierzgalska, założycielka i opiekun Pilskiego Teatru Tańca.

Wywiad przegrywa ze Świętym Mikołajem, który dzisiaj odwiedza ośrodek. Robimy więc tylko szybkie zdjęcie i Patryk biegnie na salę gimnastyczną po paczkę. Kanciasty, toporny w ruchach wysoki dwudziestojednolatek jest najstarszy w zespole. – Patryk był dla mnie wyzwaniem. A ja lubię wyzwania. Skradł mi serce i wiedziałam, że grupa musi być skrojona na jego miarę, żeby się w niej odnalazł – mówi Ewa. – Miał trudny start w życie. Teraz świetnie funkcjonuje w grupie, ale kilka lat temu miał poważne problemy z zachowaniem. Był bardzo absorbujący – opowiada. Może tak mówić o każdym ze swoich tancerzy. – Jestem zachwycona postępami, które robią. Na początku najprostsze rzeczy zabierały nam mnóstwo czasu, teraz prosta scenka ewangelizacyjna – proszę bardzo, jedna próba. Kiedyś ćwiczylibyśmy to cały rok. Wskoczyli na nowy poziom. Ruchowo, rytmicznie, społecznie – cieszy się instruktorka.

Niedoskonałe naczynia

Grupa liczy 14 osób. Tyle, ile jest miejsc w busie, który dowozi ich na kolejne występy, przeglądy, festiwale. Działają w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Pile. Ale to nie lekarskie orzeczenia o lekkim czy umiarkowanym stopniu niepełnosprawności intelektualnej ich definiują, a taniec. Taniec pozwala im uwolnić emocje. Przekazać to, czego nie potrafią opowiedzieć słowami. – Bo nasze dzieciaki słabo mówią. Ja swojego ucznia z zaburzeniem mowy zrozumiem, ktoś z zewnątrz – niekoniecznie. A pedagogika specjalna to praca na zasobie, nie na mankamencie. Więc przekazujmy emocje nie słowem, ale ruchem – tłumaczy Ewa. Ładunek emocjonalny jej aktorów jest ogromny. – Wiele rzeczy może być upośledzonych, ale nie potrzeba kochania. Pan Bóg wlewa miłość nawet do niedoskonałych naczyń – kiwa głową.

Ma być profesjonalnie

Takie teatry istnieją na całym świecie. Dawno już wyszły poza środowiskowe getto, nie mają też charakteru czysto terapeutycznego. Pokazują się podczas festiwali teatrów „normalnych” i są podziwiane nie tyle za sprawność niepełnosprawnych, ile za swoją sztukę. Za to, co mówią o człowieku. – Nasze spektakle są uniwersalne. Widzowie, najczęściej sprawni, muszą odnaleźć się w opowieści niepełnosprawnych. Powinny więc być w tym emocje, wzruszenia, nawet łzy. Ale nie nad „biednymi, niepełnosprawnymi dziećmi”, tylko nad tym, co dzieje się we wnętrzu widza – tłumaczy Ewa. Drobna brunetka kryje w sobie stalowego ducha maratończyka. Kiedy wymyśliła teatr tańca, postawiła na profesjonalizm. Zaczęła od siebie. – Uznałam, że moi podopieczni zasługują na poważne podejście do sprawy, na osobę, która wie, co robi, a nie zna taniec tylko z pasji, telewizji i YouTuba – dodaje. Zdobywała wiedzę o tańcu i choreoterapii na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. U najlepszych w swoim fachu.

Błogi stan

Ewa mówi o sobie: oazowa dziewczyna. – Wyszłam z wrażliwego domu. Mama nigdy nie przeszłaby obojętnie obok kogoś proszącego o pieniądze na bułkę, nocy by nie przespała, gdyby wiedziała, że ktoś potrzebuje pomocy. Tak mnie wychowano, a resztę zrobiła salezjańska formacja. To, co robię, wynika z tego, kim jestem. Nie oczekuję uznania ani wdzięczności, chociaż tę otrzymuję od dzieci w ogromnych ilościach, zupełnie niewspółmiernych do tego, co ja im daję – tłumaczy.

Zaproszenie na warsztaty podczas Festiwalu Twórczości Osób Niepełnosprawnych „Świat mało znany” w Gdańsku ośmieliło ją do wychodzenia poza schematy. – Zachwyciłam się nie tylko tym, na jakim poziomie mogą „robić” kulturę osoby niepełnosprawne intelektualnie. Wszystko było zachwycające. Także to, że trzeba było się dobrze przyjrzeć, żeby tę niepełnosprawność zobaczyć. U nas to częsty obrazek: niepełnosprawna osiemnastolatka w różowej dziecięcej bluzeczce ze spineczką we włosach. Tam zobaczyłam młodych ludzi, którzy wyglądem nie różnią się od swoich pełnosprawnych rówieśników grających w zespołach – opowiada Ewa.

Postanowiła, że za dwa lata wróci tam ze swoimi dziećmi, ale z gotowym przedstawieniem, które zaprezentują innym. Niemożliwe? Dla maratonki nie ma rzeczy niemożliwych. Przez rok przygotowywali „Samotność” – spektakl o poszukiwaniu drugiego człowieka, przyjaźni, akceptacji. – W Gdańsku poznałam Karinę Kocieniewską, fantastyczną instruktorkę tańca terapeutycznego, i zupełnie inny styl działania. Ja stawiałam na technikę, miliony pomysłów, tańców, prób. Dzięki niej zrozumiałam, że taniec musi prowadzić do… błogostanu. Wynik nadal jest dla mnie ważny, ale teraz staram się osiągnąć go inną drogą. Taką, która daje radość dzieciakom. Bo to prawda, że dzięki tańcowi poprawiają w sobie mnóstwo rzeczy: sprawność, koordynację ruchową, pamięć, ale kiedy będzie się to działo w atmosferze błogości, efekty będą jeszcze lepsze – tłumaczy.

Nie o nagrody

Z „Samotnością” pojechali na festiwal organizowany przez Annę Dymną. Z Wrocławia wrócili z trzecim miejscem. Tańczą też na gdyńskim Przeglądzie Teatrów Amatorskich „Kurtyna”. – Na otwartym festiwalu jesteśmy doceniani, ale nigdy nie wygramy. Nie jesteśmy w stanie konkurować z aktorami pełnosprawnymi. Niepełnosprawność nie jest sprawiedliwa. Przygotowanie naszego spektaklu trwa rok, spotykaliśmy się nawet w wakacje. Razem wychodzi prawie 600 godzin. Gdyby sprawne dziecko tyle ćwiczyło, mogłoby śmiało stratować w Mam Talent – konstatuje Ewa, ale przyznaje, że walczą nie o nagrody. – Naszym celem jest pokazywać ideę szerzenia twórczości osób niepełnoprawnych. I nie dać wyrwać sobie radości z tego, co się robi – dodaje.

Ich spektakle nie są łatwe. Na pewno nie przypominają teatru szkolnego. Za to widać wyraźnie inspiracje (i to nie tylko w nazwie) Polskim Teatrem Tańca. Na kursie instruktorskim Ewa poznała Piotra Chudzickiego, tancerza poznańskiego teatru i choreografa. Kiedy do nich przyjechał, pokazali mu, co potrafią i czego oczekują. Wykorzystując potencjał aktorów, razem przygotowali „Obcego”.

Niepełnosprawny: kosmita

Tancerze są w prochowcach. Zdejmą je dopiero po prysznicu. Zrzucą jak symboliczne płaszcze strachu. – Obcy budzi wiele pytań. Skąd się wziął, dlaczego? Jest obcy, więc lepiej nie patrzeć mu w oczy, bo może się stać coś strasznego. Obcy to niepełnosprawny. Nie wiadomo, skąd pojawia się w rodzinie, na osiedlu, w szkole. Wszyscy się go boją. Niepełnosprawni są jeszcze w Polsce traktowani jak kosmici – kiwa ze smutkiem Ewa. – Czuję się tarczą dla dzieci, które nie zawsze rozumieją świat wokół nich. Dla nich wszystko jest prostsze, łatwiejsze w intencjach. Na przykład śmiech. Śmiech jest śmieszny, niezależnie od tego, z czego ktoś się śmieje. Jest śmieszny, nawet jeśli ktoś śmieje się ze mnie. Raz na rekolekcjach, na które często jesteśmy zapraszani, trzech chłopców się śmiało. Nie wiem z czego, nie pytałam. Poprosiłam, żeby wyszli – opowiada. Traktuje swoich uczniów z szacunkiem. Nie obiecuje czegoś, czego nigdy nie będą mieli. Nie będzie księcia na koniu, białego welonu, własnego mieszkania i fajnej pracy. Za to mogą być budujące ego oklaski, satysfakcja z dobrze zagranego spektaklu, rozwijana pasja.

Ryczeć i tańczyć

Emilkę i Weronikę zawsze zjada trema. – Kiedy mam wychodzić na scenę, to coś mnie w żołądku ściska. Boję się, żeby wszystko poszło dobrze, żeby niczego nie pomylić, bo wtedy i inni się pomylą – przyznaje obcięta na chłopaka Emilka. Marta przysłuchuje się rozmowie i w końcu oznajmia: – A ja nie mam wcale tremy – zapewnia. Takie jak Marta tancerki z zespołem Downa są w grupie jeszcze trzy. – Moje największa zaskoczenie to Asia. Dołączyła do zespołu, bo Marta, jej koleżanka z klasy, tańczy. Jeździła z nami, ale była całkowicie poza grupą, obok. Z nikim nie rozmawiała, nie wchodziła w interakcje. Aż nagle zaczęła gadać, częstować ciastkami, soczkami. Otworzyła się niesamowicie. Ja bym już dała jej diagnozę autystyka, a to petarda komunikacyjna! – cieszy się Ewa. Każdy z jej podopiecznych zrobił jakiś postęp, każdy coś zyskał: lepszą koordynację ruchową, kompetencje społeczne, większą wrażliwość. Jeden przez drugiego opowiadają, że fajnie jest tańczyć i jeździć na występy (z obowiązkowym przystankiem w McDonaldzie) i miło odbierać gratulacje od całej szkoły. – Dużo ćwiczymy. Codziennie. To ciężka praca – machają głowami. – Ale: ryczeć i tańczyć! – za śmiechem cytują nieformalne hasło zespołu.

Żeby widz nie mógł spać

Na barkach drobniutkiej Wiktorii spoczywa ciężar głównych ról. Jej talent doceniło jury festiwalu u Anny Dymnej, przyznając tancerce nagrodę indywidualną dla najlepszej aktorki. Gdy proszę, żeby coś zatańczyli, to ona czuwa nad tym, żeby reszta wiedziała, kiedy się obrócić, a kiedy podskoczyć. W rytmie latynoskiego przeboju deficyty się zacierają. Nawet Martyna, która chwilę wcześniej milczała i uciekała wzrokiem, w tańcu łapie kontakt z obcym światem. – Po występie we Wrocławiu podeszła do mnie Wiktoria. „Daleko zaszliśmy, proszę pani” − powiedziała. Pomyślałam, że to prawda. Wyróżnienia, nagrody? Pewnie, że są ważne i miłe. Ale jedną z najważniejszych nagród był… SMS od mojego teścia. Taki niewylewny facet, twardy Kaszub, napisał mi, że po spektaklu nie mógł spać, całą noc oglądał go w głowie. Pomyślałam sobie, że skoro udało się kogoś tak poruszyć, to to działa. Zmieniam więc swoje sportowe myślenie: nie o złote medale chodzi, ale o to, żeby widz nie mógł spać – śmieje się Ewa, z zadowoleniem patrząc na swoich tancerzy.