Magister nie chce już żebrać

Joanna Jureczko-Wilk; Gość warszawski 3/2019

publikacja 06.02.2019 06:00

Od 22 lat nie ma domu. Mieszka w pensjonacie socjalnym „Św. Łazarz” w Warszawie i… pisze pracę doktorską. O bezdomności.

– Doświadczenie ulicy pozostaje w człowieku na zawsze – mówi Paweł Ilecki. Joanna Jureczko-Wilk / Foto Gość – Doświadczenie ulicy pozostaje w człowieku na zawsze – mówi Paweł Ilecki.

Paweł Ilecki właśnie wrócił z Oslo, gdzie na międzynarodowej konferencji mówił o mechanizmach wykluczenia społecznego. Biegle posługuje się kilkoma językami. Choć takie wyjazdy są dla niego trudne, bo „jego asperger nie lubi zmian”, nie miał tremy.

Przemawiania przed publicznością nauczył się w Teatrze Bezdomnych, z którym występuje w oratorium księży salezjanów na warszawskiej Pradze. Z zamiłowania i wykształcenia jest etnografem, z dyplomem magistra Uniwersytetu Warszawskiego. Po studiach został rzecznikiem prasowym Cepelii, później pracował jako kustosz w Muzeum Narodowym w Warszawie. A potem… jak w wielu historiach o bezdomności, życie się poplątało, skomplikowało, aż stało się wegetacją bez bliskich i własnego kąta.

– To jest mit, że osoby w kryzysie bezdomności wybierają taki styl życia. Z różnych powodów nie mają domu, ale bardzo chciałyby go mieć. Dla mnie wejście w bezdomność było koszmarem, bo z natury jestem domatorem, lubię mieć własne miejsce, być otoczony znajomymi sprzętami – mówi pan Paweł. Trudny jest moment, kiedy staje się na ulicy z dobytkiem mieszczącym się w jednej reklamówce. Jeszcze trudniejsza do zniesienia jest świadomość, że nie ma się do kogo zadzwonić, nie ma kogo poprosić o pomoc, a przechodnie mijają obojętnie albo przeganiają z miejsca na miejsce. Że jest się całkowicie samemu.

To moje błędy

– Po bardzo aktywnej pracy rzecznika prasowego zasiadłem za biurkiem w zaciszu Łazienek Królewskich. Zamiast kontaktować się z ludźmi przez cały dzień opisywałem eksponaty i trudno było mi się przystosować do tej zmiany – wspomina początki swoich kłopotów pan Paweł. W tym samym czasie zaczęły się trudności w małżeństwie. Jego żona odeszła. Kilka tygodni później zmarła matka. – Nagle życie zawaliło mi się na wszystkich frontach. Zostałem sam jak palec w dużym mieszkaniu, w którym nie było się do kogo odezwać. Pustkę zalewałem alkoholem – mówi bezdomny.

Monotonne zajęcia muzealnika nie dawały satysfakcji, więc pan Paweł spełniał się, pisząc artykuły do pism popularnonaukowych. Oprócz zadowolenia miał z wierszówek drugą pensję. Pomyślał w końcu, że nie warto męczyć się w nudnej pracy, skoro mógłby żyć z samego pisania. Teraz wie, że tą decyzją chciał zapewnić sobie komfort picia. Bo już wtedy miał poważny problem z alkoholem. Był stałym bywalcem nocnych klubów, rano do pracy szedł na kacu.

Kiedy zwolnił się z Muzeum Narodowego, wszystko się pogorszyło. Siedział w domu i pisał, ale jeszcze częściej zaglądał do kieliszka. Im więcej pił, tym bardziej nie dotrzymywał terminów i liczba zleceń na artykuły zaczęła się zmniejszać. Doszedł do wniosku, że nie jest mu potrzebne tak duże mieszkanie. Bez większego namysłu sprzedał je i wynajął mniejsze. Po czterech latach pieniądze ze sprzedaży się skończyły, tekstów pisał mało, nie zarabiał już nawet na opłacenie wynajętej kawalerki.

– Pewnego dnia w 1996 roku wylądowałem na ulicy, z jedną reklamówką rzeczy osobistych, bo resztę już zdążyłem sprzedać, żeby mieć na alkohol. Pierwsza noc spędzona na Dworcu Centralnym była dla mnie szokiem. To jest jakby przejście do świata po drugiej stronie lustra. Później są kolejne inicjacje: pierwsze podniesienie niedopałka na ulicy, grzebanie w śmietniku, zbieranie puszek, spanie na kartonach na klatce schodowej, próby żebrania. Niesamowicie trudno było mi przełamać te psychiczne bariery i wejść w świat bezdomności, który rządzi się swoimi prawami, ma własny kodeks postępowania. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mam wyboru, nie mam dokąd pójść, że muszę żyć na ulicy.

Mężczyzna nauczył się szukać pustostanów i otwartych drzwi do klatek schodowych. Dowiedział się, gdzie dostanie talerz ciepłej zupy, a gdzie można się wykąpać. Często trafiał do schronisk, ale wciąż nie uświadamiał sobie, że jego bezdomność wynika z alkoholizmu, więc długo w nich nie wytrzymywał. Wyrzucali go z ośrodków, a on coraz bardziej wrastał w ulicę, nauczył się dawać sobie tam radę. Coraz wyraźnej widział, że nie ma szans na powrót do normalności. Każdy dzień przynosił to samo przekonanie, że jutro się obudzi i znów będzie go czekać tułaczka.

– Miałem trzy próby samobójcze. Nie widziałem sensu życia. Dobijała mnie codzienna niepewność: gdzie będę spał, w co się ubiorę, czy uda się wyżebrać trochę grosza, czy zdobędę alkohol… Uzależnienie powoduje ogromną huśtawkę emocjonalną i w chwilach trudnych gasi iskierkę potrzebną do życia. Trzy razy mnie odratowano, to znaczy, że jeszcze mam tutaj coś do zrobienia – uśmiecha się smutno.

Własny program w telewizji

Kiedy spotykał w życiu dobrych ludzi, łatwiej mu było zawalczyć o siebie. Kilka razy był na terapii dla uzależnionych, terapii nawrotów, panowania nad emocjami, rozwoju osobistego… W 2002 roku trafił do „bunkra” na Żeraniu, noclegowni w przejściu podziemnym, gdzie zimą schronienie znajdowało nawet 300 osób. Mieszkał tam cztery lata i zaczął wychodzić na prostą. Przestał pić, a z kilkoma współmieszkańcami nawet zawiązał dochodowy biznes. „Grupa antykwariuszy” codziennie objeżdżała na rowerach warszawskie śmietniki i wyszukiwała książki oraz przedmioty kolekcjonerskie. Potem z powodzeniem je sprzedawali i w końcu stanęli na nogi.

– Dwóch kolegów nadal tak działa, już na większą skalę. Dorobili się własnych mieszkań, mają poukładane życie – mówi pan Paweł. – Mnie się nie udało. Załamałem się, gdy z dnia na dzień zamknęli noclegownię. Wszystkie postanowienia i przemyślenia wzięły w łeb. Stres znów zalałem alkoholem. Ale trwało to krótko, bo już przekonałem się, że mogę robić coś sensownego. Pomyślał, że najbardziej zna się na… chorobie alkoholowej i mógłby pomagać innym. Wielu terapeutów uzależnień swoją wiedzę podbudowywało własnymi doświadczeniami. Poszedł nawet do stosownego studium, ale go nie ukończył. Znalazł pracę w ochronie, która miała olbrzymi bonus w postaci bezpłatnego hotelu. Głęboko odetchnął, bo znów miał własne miejsce na ziemi.

Kupił laptopa, na powrót zaistniał jako autor tekstów z zakresu antropologii kultury. Miał nawet swój program w lokalnej telewizji. Po ośmiu latach audycja zaczęła jednak tracić oglądalność, felietony w prasie już nie były błyskotliwe, kończyły się źródła dochodów. Nastrój poprawiał sobie wódką, potem denaturatem. – Nawet nie lubię smaku alkoholu. Piłem nie dla przyjemności, ale żeby się znieczulić, uciec od poczucia winy, od tego, że się nie udało, że zawiodłem, że znów znalazłem się na ulicy – wspomina.

Rękawiczka z pomocną dłonią

– W mroźny marcowy dzień na stacji kolejowej w warszawskiej dzielnicy Włochy podszedłem do młodej dziewczyny i żebrałem o pieniądze. Kiedy mnie zobaczyła takiego zmarzniętego, oddała mi czapkę, szalik, rękawiczki. Poprosiła o mój numer telefonu – mówi pan Paweł. – Zadzwoniła przed Wielkanocą i zaprosiła mnie do siebie na święta. Przyszedłem do niej przed śniadaniem wielkanocnym, wykąpałem się, czekały na mnie nowe ubrania. Zasiadłem do świątecznego stołu z jej znajomymi. To był cudowny czas. Odtąd spędzam u Kasi każde święta – dodaje.

– W Polsce pomoc dla bezdomnych jest bardzo sztywna i niedostosowana do potrzeb konkretnych ludzi. Nie dostają jej osoby, które z powodu uzależnienia od alkoholu nie mogą sprostać regulaminom noclegowni i schronisk albo są samotnikami i źle się czują w wieloosobowych pokojach. Nie odnajduje się w niej też spora grupa z zaburzeniami psychicznymi. Oni pozostają na ulicy. Nie ma dla nich alternatywnych rozwiązań – mówi pan Paweł. Chciałby zmienić obraz i podejście do bezdomnych, żeby skuteczniej im pomagać. Bo, jak podkreśla, kilka złotych czy bułka dane żebrzącemu nie rozwiązują jego problemów. Klucz do każdej osoby żyjącej na ulicy jest inny. Jednemu potrzeba zainteresowania, towarzyszenia, dobrego słowa, innemu – pokazania, że nie wszystko jest stracone. Większości przyda się fachowa pomoc terapeuty uzależnień i grupy wsparcia. Wszyscy chcą, żeby ludzie widzieli w nich indywidualnego człowieka, który chociaż nie ma mieszkania, może chodzi brudny i nie zawsze ładnie pachnie, ma swoją godność, kruchość, wrażliwość i różne potrzeby.

Paweł Ilecki na Uniwersytecie Warszawskim pisze pracę doktorską: „Bezdomność – świadomy wybór czy skutek i konieczność?”. Do kryzysu bezdomności mężczyzna podchodzi nie tylko naukowo. Aktywnie działa w Polskim Komitecie Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu EAPN Polska oraz charytatywnej organizacji ATD Czwarty Świat, prowadzącej badania nad wykluczeniem społecznym i pomagającej takim osobom. Paweł Ilecki ma 64 lata i wciąż marzy o własnym kącie.