Nas te klęczki uratowały

Krzysztof Błażyca; GN 2/2019

publikacja 08.02.2019 06:00

Powiedzieli, aby wychodzić. Tatuś pierwszy, potem mamusia z Lucynką i Zosia. Ja zamykałam kolejkę. Myślałam: „Boże, gdzie nas prowadzą?”. To był czas, gdy Żydów palili za cmentarzem Janowskim. Taka poświata szła nad Lwowem – pani Maria Gruszczyńska zawiesza głos.

Nas te klęczki uratowały Krzysztof Błażyca /Foto Gość Maria i Leszek Gruszczyńscy. Pani Maria jest twórczynią struktur Duszpasterstwa Rodzin w diecezjach opolskiej i gliwickiej, nagrodzoną orderem Pro Ecclesia et Pontifice, pan Leszek – emerytowanym pracownikiem naukowym, prezesem Światowego Związku Żołnierzy AK – Oddział Gliwice.

Z mężem poznaliśmy się jeszcze we Lwowie. Taki sympatyczny chłopak, chodził zawsze do kościółka św. Józefa prowadzonego przez jezuitów. Ja w czasie pierwszego roku okupacji Lwowa przez Rosjan byłam strasznie chora na szkarlatynę. 15 maja patrzę, a ten mój chłopak idzie tak ślicznie. No to się uśmiechnęłam. A on przyklęknął, pocałował mnie w rękę, taką dziewczynkę, i zapytał, czy może iść ze mną. Przedstawił się: „Leszek Gruszczyński”. Odpowiedziałam: „Marysia Książkiewicz”. I tak zaczęła się ta nasza piękna znajomość. Tato mi powiedział: „Marysiu, ja cię nie puszczę z domu, póki on nie zdobędzie fachu”. Ale poznali Leszka i bardzo im się spodobał: „Dobrze mu z oczu patrzy, a do Ciebie aż się pochyla” – mówili. Trzy lata chodziliśmy ze sobą. A teraz 26 grudnia już 70 lat minęło, jak jesteśmy małżeństwem.

Wieczne odpoczywanie

Rodzice mieli nas trzy dziewczynki. Tato prowadził warsztat blacharsko-samochodowy. W 1939 weszli Rosjanie i zaczęły się wywózki na Sybir. Kiedyś dozorcowa powiedziała do dziadka Książkiewicza, że on jest na liście jako pierwszy. Tej samej nocy przyszli na nasze stare mieszkanie na Kętrzyńskiego. Ale my już przeprowadziliśmy się na Lwowskich Dzieci 64. W ten sposób troszkę zgubił się nasz ślad.

Rodzina taty miała dobrze. Siostra taty, ciocia Zosia i wujek Mikuś mieli kolonialne sklepy z żywnością. Było wszystko. Przede wszystkim pyszny miód z Zaleszczyków. Natomiast strasznych rzeczy doświadczyła rodzina ze strony mamusi. Wywózki na Sybir i do Donbasu.

Przy kościele Marii Magdaleny była malutka uliczka Łąckiego. Tam mieściły się przed wojną władze policyjne Lwowa. Jak przyszło NKWD, a potem gestapo, to były tam okropne morderstwa. Księża mówili, że jeżeli się jedzie koło tego więzienia, to trzeba zmówić „wieczne odpoczywanie”. Bo tam się działy straszne rzeczy. I ja tak zawsze robiłam. Jechałam tramwajem do szkoły na Piekarską, obok cmentarza Łyczakowskiego, to musiałam koło Łąckiego przejeżdżać. Więc zawsze się modliłam. Nie spodziewałam się, że któregoś dnia do naszej kamienicy około siódmej rano zacznie ktoś walić w bramę.

Módlcie się

To był 22 czerwca 1941. Niemcy przyjechali takim małym wojskowym samochodem. Straszny łomot na dole. Ojciec poszedł otworzyć. Chyba ich było pięciu. Jak szli, te buty tak uderzały o schody. Weszli na górę, powiedzieli, że jesteśmy Żydzi. Zabrali nas. Tatuś wziął Lucynkę na ręce, mama litr mleka ciepłego, bo Lucynka nic nie jadła. Rozdzielili nas na Łąckiego. Tatę wzięli na górę. Tam dowiedziałam się od mamy, jak Żydów sprawdzają. Ojciec nie był Żydem, więc nie był obrzezany. I kazali nam się modlić. Najpierw powiedzieli mamie, że „Ojcze nasz”. Mama nie chciała modlić się na stojąco, więc klękła. My wszystkie trzy dziewczynki też klękłyśmy z mamą. I jak ojciec wrócił po tych oględzinach to też klęknął. I wszyscy się modliliśmy. A potem jeszcze kazali „Pod Twoją obronę” i litanię do Matki Bożej. I myśmy to wszyscy umieli na pamięć. Nas te klęczki uratowały. Powiedzieli, że mamy wychodzić. To był czas, gdy Żydów we Lwowie wywozili i palili za cmentarzem Janowskim. Myślałam, że nas tam wiozą. A oni otworzyli drzwi i nas wypuścili. Naprzeciw był kościół św. Marii Magdaleny. Więc tatuś mówi: „Chodźmy, podziękujemy Panu Bogu”. I myśmy wprost z tego pierwszego piętra na Łąckiego poszli do kościoła Marii Magdaleny. Nie mogłam uwierzyć, że jesteśmy razem...

A potem wracaliśmy z kościoła Marii Magdaleny na Lwowskich Dzieci 64, to był kawałek. Babcia Zosia Litwinowa, która mieszkała pod numerem 51, zobaczyła nas przez okno i wybiegła przywitać. Oni byli wszyscy przekonani, że my z tego Łąckiego nie wyjdziemy. Kiedyś syna babci Rosjanie wywieźli do Donbasu. Ożenił się, urodziła się pierwsza córeczka, a w nocy go zabrali. I babcia mówiła: „Wiesz, jak was wypuścili z Łąckiego, to i wujek Tadzik wróci”. No i wrócił pewnego dnia. Stałam ma balkonie i idzie ktoś, kto wygląda jak dziadyga. Woła: „Marysia, Marysia”. A mamusia mówi: „Przecież to wujek Tadzik”. Tak wyglądał człowiek po półtora roku w Donbasie w strasznych warunkach. I jak potem już mieszkali we Wrocławiu, to mówił zawsze, że on był przekonany, że skończy w tym Donbasie.

Marysia, ten świat taki mały...

Z rodziną przyjechaliśmy do Krakowa w 1945 r. Leszek mi napisał, że wylądował w Gliwicach. Nie ujawniał nikomu, że walczył w AK. Transport się zatrzymał między Zabrzem i Gliwicami. Powiedzieli im, aby sobie szukali mieszkań. Leszek przeszedł całe Gliwice. Domy były zbombardowane, ale widać było, że to piękne miasto. Miałam 21 lat, jak wyszłam za mąż. Pobraliśmy się w Krakowie w 1948 u św. Barbary. Dzień po ślubie mamusia zapakowała trochę rzeczy i pojechaliśmy z Leszkiem do Gliwic.

Nasze małżeństwo strasznie dobrze nam się udało. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Mąż jest bardzo mądrym, szlachetnym człowiekiem. Urodziłam trzech chłopaków. Bardzo też chciałam dziewczynkę, ale Pan Bóg nie dał. Tak mi się w życiu zdarzyło, że się zaczęłam u pani doktor Teresy Kramarek z duszpasterstwa rodzin uczyć, jak wygląda płodność małżeńska. Przez dwa lata. Zdałam egzamin. Potem poznałam małżeństwo Billingsów. I od nich też się uczyłam. Dostałam papiery i ksiądz proboszcz mówi: „Pani Mario, trzeba otworzyć poradnię”. I tam miałam dyżury jako instruktorka dla małżeństw. A gdy otwarli studia zaoczne prawnicze, to zaczęłam studiować prawo. I tak biegło moje życie.

W 1956 zaczęliśmy duszpasterstwo. Po przyjeździe Billingsów do Warszawy zostałam mianowana instruktorką z diecezji. Pięć nas takich było w całej Polsce. Krajową instruktorką była Hanka Lorenz, kobieta samotna. A ja zamężna, matka trzech chłopaków, bardzo zyskałam na tym, że w życiu małżeńskim praktycznie mogłam wiedzę wykorzystać. Księża zaczęli mnie pytać. Bo dla nich przy spowiedzi to był częsty problem, jak to wygląda w pożyciu małżeńskim. No a ja z kolei zawsze byłam otwarta i umiałam wszystko powiedzieć.

Pan Bóg nam bardzo błogosławił. Potem, jak mieliśmy naszego Ojca Świętego, pojechaliśmy do Rzymu. A on mnie znał jeszcze z Krakowa. I jak nas zaprosił, mówi: „Marysia, jak to się dzieje, że świat taki mały i ty tu się ze mną w Rzymie spotykasz?”.

Tyle cudownych zdarzeń, że się w głowie nie mieści. Mąż teraz już prawie nie słyszy. A ja głos mam mało dźwięczny. Więc jak rozmawiamy, to staję naprzeciw i mówię bardzo głośno. A on koreluje usta moje, mimikę i się dogadujemy. Tyle lat małżeństwa. Wierzyć się nie chce. Mówią: „Pani Mario, ja zawsze liczyłam panią 20 lat mniej”. Już nieraz słyszałam, że nie wyglądamy na te nasze 90 parę lat. A podoba mi się moda. Umiałam się zawsze obszyć. I majster krawiecki jestem. Takie dobre życie. Mąż tak poskładany, a ja bałaganiara, i on wytrzymuje ze mną. Ale przeciwieństwa się przyciągają.

Krzysztof Błażyca