Miejsce, które przywraca godność

Agnieszka Małecka

publikacja 25.02.2019 06:00

– Jeśli mówimy, że wolontariat jest służeniem bez zapłaty, to nie możemy na nią liczyć w żadnym wymiarze, nie tylko finansowym. On nie jest też dla ratowania siebie, swojego samopoczucia albo podniesienia samooceny – mówi Joanna.

Wolontariusze hospicyjni dają chorym swój czas i obecność i są, obok lekarzy i pielęgniarek, ważnym filarem opieki paliatywnej. Katarzyna Matejek /Foto Gość Wolontariusze hospicyjni dają chorym swój czas i obecność i są, obok lekarzy i pielęgniarek, ważnym filarem opieki paliatywnej.

Hospicja często napawają lękiem. Są jednak ludzie, którzy nie będąc lekarzami i pielęgniarkami, chcą być blisko umierającego człowieka. Bezinteresownie. Mówią, że właśnie w takim miejscu, mimo cierpienia i śmierci, często dzieją się cuda.

Liczy się każdy miesiąc

Pani Jadwiga świętuje w tym roku 80. urodziny i 20. rocznicę pracy jako wolontariuszka w Hospicjum Płockim pw. św. Urszuli Ledóchowskiej. Zaczynała, gdy ta placówka znajdowała się jeszcze przy ul. Sienkiewicza (dziś jest przy ul. Piłsudskiego 37). Miała dobrą nauczycielkę, starszą wolontariuszkę, która wprowadzała ją w tę pracę. – Od niej nauczyłam się miłości do chorych. Nie przeszkadza mi nawet brzydki zapach, jaki im często towarzyszy – mówi pani Jadwiga.

Drobna, krucha, uśmiechnięta. Gdy wchodzi do hospicjum, młodsze koleżanki witają ją: „O! Dobrze, że już jesteś, Jadzia”. Ona sama nie potrafi sobie wyobrazić tygodnia bez przyjścia tutaj. Z racji wieku nie wykonuje już czynności pielęgnacyjnych, ale od lat z kilkoma wolontariuszami przygotowuje oprawę Mszy św. w hospicjum. Towarzyszą jej jednak wspomnienia. Koledze, z którym w młodości tańczyła w zespole Dzieci Płocka, u druha Milkego, po latach pomagała zjeść posiłek w hospicjum. – Bardzo się bałam, czy się nie zakrztusi, ale on mnie uspokoił – wspomina. – Innym razem w hospicjum leżał mój rozwiedziony kolega. Gdy przyszłam, wyznał mi, że w pokoju obok leży jego żona. Powiedział mi też: „Myśmy się rozłączyli, ale Pan Bóg nas nie rozłączył...” – opowiada pani Jadwiga.

Przyznaje, że wolontariat w hospicjum to trudna misja, nie dla wszystkich. Ale dla niej ci ludzie stali się jak rodzina. Pani Jadwiga jest jedną z 15 osób, które stanowią trzon wolontariatu w miejskim hospicjum w Płocku. Tę grupę powiększają osoby, które co pewien czas przychodzą i odchodzą. Rotacja jest spora, co tylko potwierdza, jaka to trudna służba, ale są miesiące, gdy do chorych przychodzi nawet ok. 40 osób. W styczniu było 28 dorosłych wolontariuszy, plus młodzież szkolna, która pojawia się tu pod opieką wolontariuszki Katarzyny Stangret. – Czasem ktoś przychodzi przez trzy lub cztery miesiące, a potem rezygnuje. Ale nawet tak krótkie doświadczenie jest ważne i zostaje na dalsze życie – uważa pani Katarzyna. Gros wolontariuszy jest wciąż czynnych zawodowo. Większość to panie, ale kilku panów też się znajdzie.

Zdrowa motywacja

Lęk? Owszem, u niektórych pojawia się na początku. – Moja ciocia leżała kiedyś w tym hospicjum prawie rok – wspomina Elżbieta. – Gdy zmarła, pomyślałam, że powinnam dać coś z siebie, bo ona otrzymała tutaj tyle dobra. Jednak pierwszy raz odczuwałam przerażenie – przyznaje wolontariuszka. Na szczęście nowicjusz ma czas na adaptację. – Mamy taką zasadę, że najpierw jest okres próbny. Nowy wolontariusz przez dwa, trzy miesiące poznaje, czy potrafi się tutaj odnaleźć. Dopiero po tym czasie podpisuje umowę. Jeśli w tym okresie zrezygnuje, nie ma poczucia porażki – wyjaśnia Joanna, która pomaga w tym hospicjum od 10 lat. Zakres pracy może być szeroki, ale nie musi. Panuje tu pełna wolność. Tak naprawdę wolontariusz może tylko być przy chorym i próbować z nim rozmawiać. Jeśli chce i potrafi, może też wykonywać inne praktyki, jak sprzątanie, przygotowanie posiłku, nakarmienie podopiecznego, a nawet czynności pielęgnacyjne.

W tym wszystkim bardzo ważna jest motywacja. – Ona musi być zdrowa – podkreśla Joanna. – Jeśli mówimy, że wolontariat jest służeniem bez zapłaty, to nie możemy na nią liczyć w żadnym wymiarze, nie tylko finansowym. On nie jest też dla ratowania siebie, swojego samopoczucia albo podniesienia samooceny.

W hospicjum każdy drobny gest jest ważny. Czasem to po prostu uśmiech i milcząca obecność przy chorym. Dla ludzi, którzy w życiu znaleźli się gdzieś na obrzeżach społeczeństwa, znaczenie ma coś jeszcze. Liczy się nawet to, że ktoś zwraca się do nich uprzejmie, że otacza ich porządek, że jest ktoś, kto chce ich wysłuchać albo się z nimi pomodlić. Trafiają tu także alkoholicy, więźniowie i inne osoby o bardzo skomplikowanych kolejach życia. I paradoksalnie, ten ostatni etap, tu, w hospicjum, staje się dla nich czasem przemiany. – Widziałam nieraz, że dla pewnych ludzi pobyt tutaj był momentem odnalezienia poczucia sensu i wartości jako człowieka. Hospicjum to miejsce, które przywraca godność, mimo że cierpienie i umieranie z niej odzierają – zauważa Joanna.

Gdy dusza płacze

– Hospicjum czy szpital mogą się stać „bramą do nieba” i ostatnią szansą na nawrócenie i powrót do Boga. Cierpienie ma sens, gdy człowiek sięga po wiarę i woła o Boga – mówi ks. Krzysztof Szuliński, kapelan płockiego hospicjum. W jego posłudze wolontariusze są ogromnym wsparciem, bo przygotowują chorych do tej najważniejszej rozmowy, wyznania grzechów i wiary. – Była kiedyś osoba, która wręcz alergicznie reagowała na modlitwę i moją obecność w sali, otwarcie sobie tego nie życzyła. A później, po spotkaniach z jedną z wolontariuszek, z płaczem zaczęła prosić o sakramenty. I mówiła mi: „Ona do mnie tak przemówiła, jak żaden inny ksiądz” – opowiada kapelan. Wolontariuszki nieraz widziały tu „małe cuda”. Cuda przemiany. Cuda nawrócenia.

– Towarzysząc niektórym ludziom przy ich umieraniu, miałam świadomość, że to mistyczna śmierć. Pamiętam człowieka, który pił przez całe życie i siedział w więzieniu. Gdy umierał, wołał: „Miłosierdzia, miłosierdzia!”. Zapytałam go, co się dzieje. A on zaczął pytać zupełnie przytomnie: „Czy ja będę zbawiony?” – opowiada Katarzyna. – Ja tych ludzi noszę w sercu. Gdy ktoś już gaśnie, gdy już go nie ma, modlę się: „Panie Jezu, dziękuję Ci, że już jest z Tobą” – mówi Krystyna.

Z koleżanką Marią trafiły tu ze Szkoły Nowej Ewangelizacji naszej diecezji. Kilka lat temu, w czasie obchodów Roku Miłosierdzia, w tej wspólnocie powstała idea swoistego „duchowego szpitala”, czyli grupy ludzi, którzy przychodzą do hospicjów przede wszystkim, by się modlić z chorymi i za chorych, jeśli tylko wyrażą oni taką potrzebę. Taki wolontariat duchowy trwa do dziś w Ciechanowie. Kilka osób za zgodą władz placówki i księdza kapelana odwiedza pacjentów z oddziału hospicyjnego i onkologicznego w ciechanowskim szpitalu.

– Na początku były strach, przerażenie, obawa przez zetknięciem z osobami cierpiącymi. Ja jestem osobą bardzo wrażliwą, emocjonalną i bałam się, że będę zabierać ze sobą smutek i żal. Ale Pan Bóg daje mi siłę, moc i otwarcie na tych ludzi – mówi Magdalena Wojciechowska z Ciechanowa. Gdy wchodzą na oddział hospicyjny, zwykle oddziałowa wyjaśnia krótko, jaki jest stan chorych w poszczególnych salach. Nie narzucają swojej posługi. Proponują. I choć ludzie różnie reagują, to przez te minione 4 lata widzieli sens tego „duchowego szpitala”. Dla nich, jako ludzi wierzących, śmierć nie jest końcem, ale początkiem życia w innej przestrzeni.

– Modlitwa daje nam tę świadomość, że Pan Bóg jest miłością, że czeka na nas ze swoją łaską i przygotował tych mieszkań wiele – mówi Rajmund Niszczota, który wraz Rafałem Kilianem jest najdłużej posługującym „duchowym” wolontariuszem w tym gronie. – Rok temu zmarł mój tata i myślę, że to także przygotowało mnie na zetknięcie się z cierpieniem i umieraniem – przyznaje Magdalena. – Jestem wolontariuszką od niedawna, dopiero się uczę się od doświadczonych kolegów, ale widzę, że chociaż zdarzają się różne reakcje, to jest to piękna misja. Ostatnio spotkałam na oddziale pana, który już nie mógł mówić, ale samo uściśnięcie ręki nam wystarczyło.