Arturku, ratuj!

Urszula Rogólska; Gość bielsko-żywiecki 8/2019

publikacja 08.03.2019 06:00

Kiedy kończyli studia ogrodnicze, Agata napisała pracę o produkcji drzewek jabłoni odmian Gloster i Elstar. Artur – identyczną, ale o gruszach. Potem w ich domu pojawiły się Oliwia, Jagoda, Kalina, Jaśmina, Malwina oraz Mikołaj i Michał. Dziś specjaliści od drzewek i innych roślin opiekują się… DRWaL-em.

Arturku, ratuj! Urszula Rogólska /Foto Gość W Hałcnowie państwo Markowscy od trzech lat organizują spotkania Duszpasterstwa Rodzin Wielodzietnych albo Licznych

Zaczęło się w 2014 roku, kiedy Małgorzata i Roman Bieliccy, razem z ks. Tomaszem Gorczyńskim, diecezjalnym duszpasterzem rodzin, zaprosili do bielskiej katedry św. Mikołaja na pierwsze bielsko-żywieckie spotkanie DRWaL-a – Duszpasterstwa Rodzin Wielodzietnych albo Licznych. Trzecie, w żywieckiej konkatedrze, przygotowali już ich następcy – Agata i Artur Markowscy z Wilamowic.

Dzięki życzliwości ks. Piotra Koniecznego, proboszcza w Hałcnowie, czwarte i piąte spotkanie DRWaL-a odbyło się już w tutejszej bazylice. W tym miejscu także w każdą pierwszą niedzielę (najbliższa – 3 marca) o 12.15 wielodzietne rodziny z całej diecezji spotykają się na Mszy św., a później w domu parafialnym. Rodzice uczestniczą w swojej formacji, a dzieci w tym czasie przebywają na zajęciach prowadzonych przez hałcnowskie oazowiczki.

Agata i Artur doskonale wiedzą, czym jest wyprawa na kilkugodzinne spotkanie z gromadką dzieci. Na każde wydarzenie przygotowują gorący posiłek, a wraz z innymi małżeństwami – także słodki poczęstunek.

Ich rejs

Dziadek Agaty brał udział w powstaniu warszawskim, babcia też była warszawianką. Spotkali się we Wrocławiu, gdzie urodził się tato Agaty. Później wrócili do stolicy. Mama – góralka ze Szczyrku – urodziła się w Bielsku. Z tatą Agaty poznała się w Krakowie. – Rodzice studiowali, pracowali, a wychowywanie mnie wzięli na siebie dziadkowie. Zostałam wychowana w duchu patriotycznym, ale też w atmosferze odpowiedzialności za drugich. I to pewnie właśnie dziadek zapisał mnie do sekcji żeglarskiej warszawskiego KIK-u – opowiada Agata.

Artur wychowywał się na warszawskiej Pradze. On miał lat 23, a ona 18, kiedy spotkali się w Zielonce, podczas przeładunku łódki przed rejsem na Mazury. – Żona od razu zwróciła na mnie uwagę. Ja ją zauważyłem dopiero na rejsie – opowiada Artur. – Widziałem, jak jakaś tam podfruwajka biegała i dyrygowała tymi chłopami. Co mnie w niej urzekło? Obiadki, które przygotowywała.

– Dopiero co wrócił z wojska, więc mu wszystko smakowało – Agata puszcza oko. Na niej zrobiła wrażenie jego siła spokoju i opanowanie w każdej sytuacji.

Parą zostali od razu. Agata skończyła szkołę średnią i razem zdecydowali się na studia na wydziale ogrodniczym w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Pobrali się na pierwszym roku, 10 kwietnia 1993 roku.

– Przez studia przeszliśmy razem lekko. Ja napisałam pracę: „Produkcja dwuletnich drzewek jabłoni na podkładkach różnej grubości: odmiana Gloster i Elstar”. A Artur miał taki sam temat, tylko dotyczący grusz – opowiada Agata.

Nowy dom

2 lipca 1997 roku Agata obroniła magisterkę, a 20 sierpnia urodziła się ich pierwsza córka – Oliwka. Kiedy skończyła dwa lata, Agata rozpoczęła pracę w centrum ogrodniczym, a Artura wciągnęło życie korporacyjne. Rzadko się widywali.

– Moja babcia Helenka z Bielska-Białej po śmierci najbliższych nie chciała mieszkać sama. A że nam już obmierzła Warszawa i jej rytm życia, babcia zaproponowała, żebyśmy się do niej sprowadzili.

Artur jeszcze przez 1,5 roku dojeżdżał codziennie z Bielska do pracy do Warszawy. Wystarczyła jednak jedna wizyta u kardiologa. Definitywnie postanowili układać sobie życie w Beskidach.

Choć babcia zmarła w 2007 roku, rodzina się powiększała. Z rodzicami tworzyli ją: Oliwia urodzona w 1997, Jagódka z 2003, Mikołaj z 2004, Kalinka z 2005, Jaśmina z 2009 i Malwina z 2010 roku.

Postanowili sprzedać mieszkanie babci i poszukać domu. Znaleźli go w Wilamowicach, gdzie zamieszkali w sierpniu 2011 roku. W grudniu tamtego roku przyszedł na świat ich najmłodszy syn, Michał.

Wspólnota

– Tym, czego mi bardzo brakowało była wspólnota, w której moglibyśmy wzrastać – opowiada Agata. – A że mój wujek Marian z Bielska był zaangażowany w życie Kościoła, od razu nas zachęcił, żebyśmy poznali Wspólnotę Przymierza Rodzin „Mamre” i jeździli na organizowane przez nią spotkania do Częstochowy. Bardzo mnie poruszały kazania, ale czuliśmy, że to jeszcze nie jest to, czego szukamy.

Dzięki wujkowi w styczniu 2008 roku trafili na spotkanie odradzającego się kręgu Domowego Kościoła w Starym Bielsku. – Wcześniej dzieci były malutkie, więc jakiekolwiek wyjście było problemem. Ale w 2008 roku pojechaliśmy na pierwszy stopień rekolekcji Domowego Kościoła do Myśliborza i zapuściliśmy w oazie korzenie – mówią.

– Bardzo mi zapadła w serce nauka ks. Franciszka Blachnickiego – opowiada Agata. – Staraliśmy się wychowywać dzieci tak, jak mówił – żeby od najmłodszych lat czuły potrzebę bycia we wspólnocie. Pewnie, że ponosimy porażki, ale mamy i małe sukcesy: Mikołaj jest lektorem, Kalinka jest w Dzieciach Bożych, najmłodsze skończyły ochronkę u sióstr w Wilamowicach, wszystkie jeździły z nami na rekolekcje; każde ma swoje pasje, które staramy się w nich rozwijać.

Nie zakładali, że będą mieć tak liczną rodzinę. Oboje pochodzą z rodzin dwa plus dwa. – Skąd związane z ogrodnictwem imiona dziewczynek? To taki nasz domowy humor. Ale chłopcom oszczędziliśmy imion typu Narcyz. Ich imiona wiążą się z ważnym dla nas postaciami i datami – uśmiechają się Markowscy.

Jezus pyta

Wzrastali w Domowym Kościele, ale kiedy zaczęła chorować Malwinka i kiedy musieli się zająć kupionym w Wilamowicach domem i gospodarstwem rolnym, mieli problemy z większym zaangażowaniem w oazę rodzin.

Zobowiązanie oazowych małżonków do corocznych rekolekcji postanowili realizować w inny sposób – zapisali się na seminarium Odnowy w Duchu Świętym, prowadzone w pallotyńskiej parafii w Bielsku-Białej przez ks. Piotra Marka. Do modlitwy wstawienniczej, która była częścią seminarium, postanowili podejść razem. To wtedy usłyszeli od księdza, że Pan Jezus pyta, czy może ich o coś poprosić. – To był apel o to, żebyśmy wyszli do małżeństw borykających się z różnego rodzaju trudnościami. Nie wiedzieliśmy wtedy, o co chodzi – mówi Agata. – Niedługo potem zostaliśmy zaproszeni do DRWaL-a. Kiedy Bieliccy zaproponowali nam, żebyśmy zajęli się organizacją tego wydarzenia, nie mieliśmy na to żadnego pomysłu. Na początku spotkania miały charakter integracyjny. Włączaliśmy w nie cały rok liturgiczny przeżywany w rodzinie – od przygotowań do Wielkanocy w Wielkim Poście, do Bożego Narodzenia w Adwencie, przez okres zwykły. Aż trafiłam na konferencję poświęconą świętości życia ks. Blachnickiego. Zastanawiałam się, ile można z niego „wciągnąć” do formacji DRWaL-a... Ostatecznie tą drogą poszliśmy. Postawiliśmy na Mszę św., wspólnotową agapę, formację i modlitwę. Od ubiegłego roku Marta i Arek Franczakowie, rodzice czwórki dzieci, prowadzą dla nas zajęcia na temat komunikacji w małżeństwie. W tym roku również będziemy je kontynuować.

Normalni

– Spotykamy się, żeby zobaczyć, że nie jesteśmy nienormalni, bo często tak są postrzegane rodziny wielodzietne – podkreśla Artur. – W parku łatwiej ludziom zaakceptować panią idącą z siedmioma pieskami niż z siódemką dzieci. Nie jest to otwarta wrogość, ale nieraz my i inne DRWaL-owe rodziny napotykamy spojrzenia politowania. Kiedy widujemy się w podobnym sobie gronie i rozmawiamy o naszych sprawach, zauważamy, że niekoniecznie jesteśmy „kosmitami”. Spotykamy się, kiedy to tylko możliwe. Ktoś może pomóc, bo prowadzi warsztat samochodowy, ktoś ma do odstąpienia ubrania dla dzieci, zabawki, różnoraki sprzęt. Wspieramy się.

Markowscy dzielą się z rodzinami także swoją pasją, jaką stało się ich gospodarstwo ze stadkiem kóz. Artur wciąż pracuje zawodowo, ale gospodarstwo pochłania także sporo czasu.

– Zaczęło się od tego, że wszystkie nasze dzieci są uczulone na białko krowie – opowiadają. – Dlatego też zawsze kupowaliśmy dla nich mleko kozie. Kiedy gospodynie, które w Bielsku dostarczały nam mleko, zmarły, ich rodzina przekazała nam kozy. Mamy za sobą uczelnię rolniczą, więc nie byliśmy tak całkiem zieloni, wiedzieliśmy, gdzie szukać informacji.

– Kozy to bardzo wdzięczne stworzenia. Dużo się już nauczyliśmy, zebraliśmy sporo doświadczeń i wiążemy z nimi przyszłość.

Ma, co ma!

Nawet z pomocą programu 500+ niełatwo planować codzienne życie, ale pomagają im w tym odwaga w podejmowaniu wyzwań, ciężka praca i poczucie humoru. Mówią, że ich największą pasją są oni sami dla siebie. – Kiedy ktoś nas pyta, jak się organizujemy na co dzień, cytuję naszego oazowego przyjaciela: „Już na początku małżeństwa ustaliliśmy, że strategiczne decyzje podejmuję ja, a resztę żona. Od tamtego czasu nic ważnego się nie wydarzyło” – śmieje się Artur, a Agata rzuca: – Bo tak jest, że ja się o dobrego męża modliłam i go dostałam, a Artur się nie modlił i ma, co ma! – i dodaje: – Wiem, że zawsze mogę liczyć na męża, a moje „Arturku, ratuj”, przybiera już formę domowej anegdoty.