8 marca nie dostaję kwiatów

publikacja 06.04.2019 06:00

O cudach, radości z przebywania w domu i dobrych obiadach opowiada Joanna Wrona.

8 marca nie dostaję kwiatów henryk przondziono /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Dla wielu rodziców szóstka dzieci to dopust Boży.

Joanna Wrona: A dla mnie najważniejszy jest mąż Jacek i sześcioro naszych dzieci. Najbliżsi to największy dar, jaki dostałam.

Bez żalu zrezygnowała Pani z pracy zawodowej?

Wyszłam za mąż jako 19-latka, z pełną świadomością, że chcę być mamą. Przebywanie z dziećmi, zwłaszcza małymi, dodaje mi energii. Zajmując się nimi, jestem szczęśliwa, bo robię to, co lubię. Moja decyzja o kolejnych ciążach wynikała z przesłania Jana Pawła II, który stawiał na rodziny wielodzietne. Nawet kiedy razem z dwiema córeczkami mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią i mieliśmy bardzo skromne dochody, marzyłam o kolejnych dzieciach. Mąż rzadko wtedy bywał w domu, bo pracował w Centralnym Biurze Śledczym w Warszawie, ale ja się uparłam, że stworzymy rodzinę wielodzietną. Jakby mnie ktoś obcy usłyszał, toby powiedział, że jestem nienormalna.

Pani mąż mówił mi, że żona, piękna jak modelka, z radością siedzi w domu. Czy to nienormalne?

W żadnym wypadku. Przecież kobieta pozostająca w domu nie musi być kurą domową. Często mama małego dziecka czeka, aż ktoś się nim zajmie, a ona będzie mogła gdzieś wyjść i się spełniać. A ja się spełniam w domu. Nie muszę się dowartościowywać u innych, uciekając przed macierzyństwem czy domowymi obowiązkami.

Niektórzy uważają, że praca w domu to kierat.

Czułabym się jak w kieracie, gdybym odwoziła dzieci do szkoły i przedszkola, potem miała iść do pracy – na przykład w sklepie, a po niej musiała ugotować w domu obiad.

Pani mąż na Facebooku umieszcza zdjęcia przygotowanych przez Panią wymyślnych potraw, którymi, jak pisze: „żona uszanowała męża”. To Wasze domowe powiedzonko?

Ono się pojawiło naturalnie. Po latach nabrałam doświadczenia w gotowaniu, a na dodatek lubię to robić. Przez kilkanaście lat mieszkaliśmy osobno ze względu na jego pracę, a nie da się małżeństwa utrzymywać bez wspólnoty łoża i stołu. Teraz nadrabiamy stracony czas. Kiedy tylko mamy możliwość, spędzamy wspólnie wieczory, szykujemy sobie dobre potrawy, pijemy wino. Szukamy pretekstu do cieszenia się z tego, że jesteśmy razem.

Mąż się chwali, że zupa nalana przez Panią lepiej mu smakuje. Feministki oburzyłyby się, że to on powinien usługiwać żonie. Czy jakieś obowiązki w małżeństwie są przypisane kobiecie i mężczyźnie?

Oczywiście, że istnieje podział ról, ale nie da się ich wypisać jak w grafiku, że dziś ja sprzątam toaletę, a jutro mąż. Nie jestem na amen przypisana do określonych prac. Kiedy Jacek widzi, że czuję się zmęczona, proponuje, żebym odpoczęła, a sam zabiera się za gotowanie.

Okazuje Pani szacunek, przynosząc kwiaty...

Kwiaty mam w domu zawsze, aż brakuje mi na nie wazonów. Tylko w Dzień Kobiet ich nie dostaję. Bo Jacek podkreśla w ten sposób, że wszyscy faceci przynoszą je kobietom raz do roku, a on to robi każdego dnia.

Kupuje też Pani sukienki…

Uwielbia mnie ubierać. Ja przed zakupem muszę je przymierzyć, a on mnie tak zna, że nie zdarza się, by się pomylił, bez względu na to, czy to płaszczyk czy obcisła suknia z koronki. Zna mnie bardzo dobrze, bo jesteśmy razem już 25 lat.

W mediach było głośno o Was po cudownym uzdrowieniu Waszej córeczki Glorii Marii.

To nie był jedyny cud w moim życiu. Dwa tygodnie przed urodzeniem naszego syna Franka podczas USG lekarz stwierdził, że jego główka jest pełna wody. Wyglądało, że to wodogłowie. Diagnoza została postawiona tego samego czerwcowego dnia co diagnoza dotycząca zdrowia Glorii. W szpitalu, czekając w kolejce na cesarskie cięcie, słyszałam, jak mówiono o mnie, że to jest pani z dzieckiem z wodogłowiem. Podobnie jak przy Glorii pogodziłam się, że urodzę chore maleństwo. Po porodzie okazało się, że Franuś jest najładniejszy z piątki naszych dzieci. W czwartej dobie zrobiono mu rezonans główki i potwierdziło się, że znajduje się w niej duża ilość wody.

Modliła się Pani o uzdrowienie synka?

Dwa dni przed porodem przeczytałam, że św. ojciec Pio sprawił, że chłopczyk, który uległ poważnemu złamaniu i miał nigdy nie chodzić, wbrew diagnozie normalnie się poruszał. Dlatego zaczęłam się modlić za wstawiennictwem ojca Pio, mając nadzieję, że mój Franek, mając wodogłowie, też będzie się normalnie rozwijał.

Poskutkowało?

Tak! Nawet nie trzeba było robić operacji! Lekarz podczas kontroli, patrząc na jego wyniki, mówił: „To niemożliwe! Facet, jesteś nie z tej ziemi!”. Jedyną moją zasługą jest to, że bardzo pracowałam nad jego rozwojem, starając się go rehabilitować. Nosiłam go, kołysałam, czytałam książeczki, puszczałam mu przy łóżeczku muzykę poważną, bo wyczytałam, że sprzyja rozwojowi mózgu. Kiedy miał rok i dziewięć miesięcy, przyszedł do łazienki, kiedy myłam zęby, i powiedział rezolutnie: „Mamusia, czemu woda leci z kranu? Murzynki w Afryce nie mają wody, a ty ją marnujesz”. To był przełom. Dziś nie widać, że tyle przeszedł.

Kto podpowiedział Pani, żeby modlić się za wstawiennictwem ojca Pio?

Książka o nim trafiła do mnie w czasie remontu w domu. A wiem, że nie ma przypadków! Jej lektura była wzmocnieniem.

Wcześniej, podczas ciąży z Glorią Marią, wpadł w Pani ręce obrazek z Janem Pawłem II.

Prowadzący mnie prof. Sikora stwierdził, że z małą jest bardzo źle i kazał mi przyjść do szpitala, żeby lekarze mogli znaleźć przyczynę, która nie pozwala jej rosnąć. Stwierdzono, że z powodu dużego niedorozwoju nie przeżyje. Czekając na miejsce w szpitalu, zaczęłam sprzątać w domu. Kiedy porządkowałam studenckie dokumenty męża, wypadł z nich obrazek z Janem Pawłem II. To był dla mnie znak. Papież zmarł trzy miesiące po tym, jak zaszłam w ciążę z Glorią Marią. Chciałam mu osobiście podziękować, że podjęłam decyzję urodzin kolejnego dziecka za jego sprawą, a tu nagle stała się taka tragedia...

Ale święci nie umierają.

Pocieszała mnie myśl, że teraz jest bliżej Boga i będę mogła za jego sprawą wiele wyprosić. Okazało się, że musiałam to robić natychmiast.

Ma Pani jakiś swój sposób na kontaktowanie się ze świętymi?

Od uzdrowienia Glorii założyliśmy stronę internetową, poprzez którą zwracało się do mnie wiele kobiet doświadczonych przez chorobę swojego dziecka. Zrozpaczone pytały, w jaki sposób modliłam się o cud. Odpowiadałam, że nie ma na to wzoru matematycznego. Każdy chciałby prostego przełożenia, że cud równa się trzydzieści dni Nowenny Pompejańskiej plus Koronka do Bożego Miłosierdzia. Najważniejsze, żeby nasza modlitwa wynikała z serca. Św. Siostra Faustyna radzi: „Oddajcie wszystko Bożemu Miłosierdziu, a zobaczycie, jakie będą owoce”.

Na co dzień człowiek woła do Boga nie do końca przekonany, że go wysłucha, bo robi to z głębi swojego grzechu.

Ale Jezus mówi do siostry Faustyny: „Choćby wasze grzechy były jak szkarłat czerwone, jeśli się do mnie zwrócicie, jak śnieg wybieleją”. Po każdej spowiedzi Pan Bóg daje nam czystą kartę. Trzeba też pamiętać, żeby modlitwa była pełna oddania się Bogu. Kilka lat temu jedna z naszych córek chorowała przez rok i medycyna nie dawała jej szans. A ja wbrew temu codziennie modliłam się o jej uzdrowienie. Pewnego dnia mąż kupił jej białą sukienkę. Kiedy ją włożyła, wyglądała jak laleczka z obrazka, 13-letnia, szczuplutka, delikatna… Pomyślałam, że pewnie kupił ją do jej trumny, że może Bóg chce ją zabrać, podczas gdy ja ciągle żebrzę o jej życie. I wtedy w duchu powiedziałam: „Niech będzie Twoja wola!”.

Trudno tak oddać się Bogu.

Bardzo. Ale następnego dnia wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze. Myślę, że najważniejsze, żeby zaufać Bogu, mówiąc: „Jezu, ufam Tobie. Oddaję Ci wszystko bez względu na to, co mnie spotka. Tylko bądź ze mną”.

Obecność Boga najbardziej czuje się w cierpieniu.

Podpisuję się pod tym dwiema rękami. Kiedy dowiedziałam się, że Gloria Maria nie będzie żyła, zaczęłam prowadzić dziennik. Wiedząc, że nie tylko ona, ale i ja też, możemy stracić życie, zapisałam w nim, że czuję pod palcami chropowatość krzyża Jezusa. Tak prawie namacalnie odczuwałam jego obecność w cierpieniu.

Mimo ciężkich doświadczeń jest Pani niezwykle radosna.

Przed ślubem taka nie byłam, ale tak bardzo podziałała na mnie historia z Glorią Marią. Człowiek ciężko doświadczony zmienia się.

Może przeklinać albo chwalić Boga.

Ja Go chwalę i staram się te krzyże nieść z uśmiechem. Wiara sprawia, że Bóg mi mówi: „Nie ma takiej sytuacji, kiedy mnie przy tobie nie ma”.

Także podczas wychowywania dzieci?

Właśnie wtedy. Nieraz ludzie mi mówili, że mam grzeczne dzieci, to mogę ich mieć dużo, i że u mnie wszystkie problemy kończą się cudami. A przecież nie jest tak, że dzieci nigdy nie chorują, nie sprawiają kłopotów wychowawczych, nie wywiną czasem jakiegoś numeru. To jest wpisane w wychowanie.

Co się ostatnio takiego zdarzyło?

Na przykład wczoraj z 11-letnim Maksem, który bardzo się boi dentysty, spędziliśmy w gabinecie 35 minut, czekając, żeby otworzył buzię. Na koniec zaczął płakać i powiedział, że będzie leczył zęby tylko ze względu na mnie. Muszę przyznać, że ja na te swoje grzeczne dzieci ciężko pracuję. Nigdy nie włączałam im bajki, żeby zająć się swoimi sprawami. Zwykle razem siadamy, czytamy, rozmawiamy. Trzeba im coś z siebie dać, żeby potem dostać. I jeszcze jednej rzeczy nie robię – nigdy nie narzekam na nie w ich obecności. Bo nawet roczny maluch odczuwa, że jest dla mamy problemem. Trudno, że dużo płacze, przecież się na ten świat nie prosił.

Dobrze, żeby zmęczone mamy posłuchały Pani słów.

Też bywam zmęczona, ale wiem, że kobieta jest stworzona do macierzyństwa i nie zaprzeczy temu żadna armia feministek. Dzięki kobietom istniejemy, bo rodzą się następne pokolenia. Istnieje też macierzyństwo duchowe, widzę je, patrząc na siostry urszulanki, które w katolickim przedszkolu tak niesamowicie opiekują się naszymi dziećmi. Tylko trzeba docenić dar, jakim jest bycie mamą.

Joanna Wrona, mama 6 dzieci (Dominiki – 23 lata, Wiktorii – 21 lat, Glorii Marii – 14 lat, Maksymiliana – 11 lat, Franciszka Karola – 6 lat i Faustynki – 3,5 roku). Od wielu lat autorka rozważań o miłosierdziu Bożym w „Apostole Miłosierdzia”.