Jałmużna 2.0

Agata Puścikowska; GN 11/2019

publikacja 12.04.2019 06:00

Współczesna jałmużna niejedno ma imię. A nowoczesne kwestowanie pozwala budować dzieła niezwykłe.

Jałmużna 2.0 Studio GN na podstawie grafiki gustava Doré’go

Trzy wielkopostne praktyki: modlitwa, post, jałmużna. Dwie pierwsze budują człowieka i przygotowują na spotkanie z Bogiem. Trzecia to ich wynik, konsekwencja zmiany i walki o przemianę wewnętrzną. Jałmużna ma uzewnętrzniać dobro i nieść je dalej, uwrażliwiać na potrzeby drugiego człowieka. Bywa jednak, że jałmużna kojarzy się nam nieco… negatywnie, a samo pojęcie trąci myszką. Może już lepsza byłaby „filantropia”, bo nie kojarzy się od razu z dziadami proszebnymi z „Chłopów” Reymonta.

Tymczasem jałmużna może przybierać przeróżne i bardzo nowoczesne formy. Współcześni jałmużnicy natomiast, kwestujący na kościelne dzieła, to ludzie z pomysłami i wielkim zacięciem, by pomóc, zbudować, swoją pasją niesienia dobra dzielić się z potrzebującymi. Z tych chęci, a często i z konieczności, nowoczesnymi metodami budują świat.

Rzecz o formie

Wspomniane Reymontowskie dziady proszebne wyciągały rękę, a dobry człowiek ofiarowywał, co miał. Najczęściej jedzenie, rzadko parę groszy. Najważniejsze, by z serca, by podzielić się z potrzebującym tym, co posiadam. Dziś czasem stajemy też przed dylematem: dać parę złotych proszącej kobiecie na ulicy? Specjaliści od mądrego pomagania zalecają raczej, by zainteresować się autentycznymi potrzebami, wspólnie pójść do sklepu, by osoba (w trudnej sytuacji) mogła zaopatrzyć się w jedzenie. W przeciwnym wypadku nasze pieniądze mogą być wykorzystane na cele, z którymi się nie zgadzamy. Zainteresowanie i uwaga skierowana wobec proszącego – a nie liczba wrzuconych monet – są tu najistotniejsze. Jałmużna, niezależnie od formy, powinna być darem z serca, formą miłości bliźniego.

Tym samym forma jałmużny jest rzeczą wtórną: może to być wsparcie bezpośrednie osoby w trudnej sytuacji, wrzucenie do puszki gotówki, która będzie potem przeznaczona na konkretną akcję pomocową, czy coraz popularniejsze wspieranie instytucji, dzieł, potrzebujących przez strony internetowe i przelewy elektroniczne. Jeśli nasza decyzja pomocy podyktowana jest miłością wobec bliźniego, wszelkie formy pomagania są dobre. Chociaż trudniej o relacje i autentyczne zainteresowanie człowiekiem, gdy pomoc dzieje się zupełnie poza nami. Gdy robimy „klik” – „wyślij datek” – nie ma spotkania człowieka z człowiekiem.

– Spotkanie może zaistnieć mimo braku możliwości fizycznej rozmowy czy wspólnego spędzenia czasu – oponuje Anna Kowalewska, która regularnie wspiera jedną z organizacji kościelnych, przekazując datki przez internet. – Modlę się za osobę, do której dotrą pieniądze, a jeśli wysyłam je przez internet np. na ratowanie chorego dziecka, staram się czytać o nim jak najwięcej, napiszę kilka słów komentarza pod zbiórką. I pamiętam o nim.

Czasem boimy się instytucji pomocowych. Nie do końca im ufamy, bo i sobie nie ufamy. – My, Polacy, mamy jeden z najniższych wskaźników zaufania społecznego, co przekłada się też na ostrożność, nieufność wobec akcji, w których zbiera się pieniądze. Z drugiej strony wśród zbierających dopiero wykształca się nawyk pełnej transparentności – czyli publikowania efektów zbiórki i rozliczeń wydatkowanych pieniędzy w sposób czytelny dla odbiorców – uważa fundriser Szczepan Kasiński, autor książek „Szlachetny cel” i „Karty fundrisingowe”. A kim jest fundriser? To trochę taki… współczesny żebrak, jałmużnik, który działa w imieniu organizacji pomocowych, profesjonalnie i na większą skalę.

Gdy świat jest globalną wioską, pomaganie musi wyjść poza własną ulicę, miasto, a nawet państwo. Szczególnie gdy potrzeby ludzi w krajach bardzo ubogich, ogarniętych wojną to potrzeby podstawowe, bez których życie nie jest możliwe: leki, kromka chleba, ciepły koc, nauczenie się alfabetu… Nie musi to jednak oznaczać całkowitego braku relacji czy absolutnie anonimowego pomagania. Nawet gdy nasza jałmużna pokonuje tysiące kilometrów, współcześni jałmużnicy dbają, by darczyńcy i obdarowani mogli się poznać, modlić się za siebie, czuć więź ze sobą.

Przykładem jest akcja Caritas Rodzina Rodzinie: polskie rodziny zrzucają się na potrzebujące wsparcia rodziny z Aleppo. Parafie, przy których organizowane są zbiórki, informują darczyńców, jakie syryjskie rodziny potrzebują pomocy. Również misjonarze, zbierając fundusze dla swoich podopiecznych, dbają, by ofiarodawcy poznali „swoje dzieci” – stąd akcje typu „adopcja” dzieci na misjach.

– Franciszkańska „adopcja na odległość” to wsparcie konkretnego dziecka, którym zajmują się nasi misjonarze w Ugandzie. W tym kraju koszt wysłania dziecka do prostej szkoły podstawowej lub średniej, z jednym posiłkiem dziennie, to ok. 150 dolarów rocznie – opowiada o. Jan Maria Szewek OFM Conv. – Kiedy w Ugandzie otrzymamy informację, że ktoś podjął się adopcji, komisja z danej parafii wybiera dziecko z ubogiej rodziny i zapisuje je do szkoły. Wysyłamy też zdjęcie dziecka do sponsorów wraz z opisem sytuacji rodzinnej, informacją, do jakiej szkoły chodzi, itd. Dzieci i młodzież z adopcji wysyłają dwa razy w roku życzenia świąteczne do swoich darczyńców.

Widoczne potrzeby

Na tyle, na ile to możliwe, w sukurs spersonalizowanej pomocy, mimo odległości dzielących darczyńcę i potrzebującego, idą media społecznościowe. Przykładem mogą być dominikanki z Domu Chłopaków czy zmartwychwstanki budujące Dom Mocarzy. Zakonnice proszą o pomoc, ale tak naprawdę pokazują codzienne życie swoich podopiecznych, niepełnosprawnych dzieci, ich potrzeby, marzenia, problemy. Jeśli potrzebą konkretnego dziecka jest nowy dom, a to dziecko ma imię, historię i zniewalający uśmiech i poznajemy je przez fotografie i opisy, to zaprzyjaźniamy się z nim. Darowana pomoc to nie anonimowe „wyślij datek”, lecz właśnie wspólna budowa pokoju dla Jarka czy Nikoli. Nowoczesny system pomagania jest tak skonstruowany, że zapewnia pewną anonimowość. Listy darczyńców na stronach poświęconych zbiórkom pokazują wyłącznie imię, miejscowość i kwotę – co z kolei zapewnia transparentność ze strony fundacji czy stowarzyszenia.

Organizacje charytatywne z powodzeniem wykorzystują do zbierania pieniędzy współczesne osiągnięcia techniczne. Najczęściej to USA i kraje zachodnie są prekursorami i niejako awangardą „jałmużnictwa 2.0”. Tamtejsze organizacje sprawnie poruszają się wśród nowinek technicznych, mają też doskonałe umiejętności marketingowe i PR-owe. – Zachodnie sposoby zbierania pieniędzy i podejście do fundraisingu czerpią jednak z chrześcijańskiej kultury zbierania pieniędzy na dobre cele – twierdzi Szczepan Kasiński. – Fundraising jest tu formą powołania i służby wspólnocie, zaproszeniem ludzi, by podzielili się nie tylko swoimi pieniędzmi, ale także zdolnościami i umiejętnościami, aby zrealizować wspólną wizję.

Zwykle katolickie dzieła pomocowe z pewnym opóźnieniem wchodzą w nowinki. Niemniej – nie tyle z powodzeniem je kopiują, ile raczej dopasowują do realiów i możliwości kraju oraz miejsca pracy. – Z jednej strony można wymienić doskonale się sprawdzającą „klasykę kościelną”: głoszenie rekolekcji, kwestowanie pod kościołami, ulotki dorzucane do prasy katolickiej – mówi Szczepan Kasiński. – Do tego dochodzą formy internetowe, i to coraz śmielej: strony zbiórkowe na konkretne cele, wykorzystanie portali crowdfundingowych (finansowania społecznościowego), zbiórki urodzinowe za pośrednictwem Facebooka itd.

A ponieważ coraz mocniej czujemy, że warto i trzeba pomagać, ale chcielibyśmy to robić nowocześnie, powstają też katolickie portale crowdfundingowe: www.katolikwspiera.pl czy allages.pl. Internet wykorzystywany jest nawet do… „zbiórek śmieciowych”. Portal księży sercanów zbieramto.pl powstał, by ułatwić zbiórkę złomu, srebra czy złota, baterii, płyt CD, telefonów i makulatury. „Śmieci” są następnie przetwarzane, srebro przetapiane jest na krzyżyki sercańskie, a za uzyskane pieniądze ponad 100 misjonarzy otrzymuje wsparcie. Nowocześni „kościelni zbieracze”, by pomóc potrzebującym, przekraczają horyzonty i wytyczają nowe drogi: niedawno ks. Paweł Bryś z saletyńskiego referatu misyjnego zaskoczył pół Polski, gdy jako pierwszy po rekolekcjach zbierał datki przez… terminal płatniczy.

Odwaga i nowa ewangelizacja

Wielka konieczność rodzi wielkie pomysły. Zwykle pojawia się zdeterminowana grupka ludzi, którzy chcą zrobić coś dobrego. Organizują akcję, mając jednocześnie świadomość, że zebranie dużej sumy pieniędzy wymaga działania możliwie szerokiego, na wielu płaszczyznach, nie tylko lokalnych. – Gdy decydowałyśmy się na rozpoczęcie budowy Domu Mocarzy, byłam przerażona – mówi szczerze s. Elwira Szwarc, zmartwychwstanka. – Ale nasze dzieci po prostu potrzebują schronienia. Wyboru nie było, musiałyśmy, przekraczając siebie i wykorzystując wiele nowoczesnych form prosić o pomoc…

Te współczesne formy zbierania pieniędzy i pomagania mają więc też inny, pozytywny, a czasem niezauważany skutek uboczny. To szerokie – a więc przez portale społecznościowe – „ujawnianie się” sióstr zakonnych, ojców, a tym samym promocja ich dzieł, codziennego życia i pracy. I tak to się zaczyna. Potem organizacje zdobywają wiedzę, kompetencje, ćwiczą się w proszeniu, tworzą stronę internetową, zakładają profile w mediach społecznościowych, zaprzyjaźniają się z dziennikarzami. „Profesjonalizują” swoje działania, a pomagają im w tym nowoczesne techniki i chęć dobrych ludzi, by pomagać. Pomagajmy zatem – dając jałmużnę na sposób, który jest nam bliski i któremu ufamy. Wybór jest coraz większy.