Mam dla kogo żyć

Aleksandra Pietryga

publikacja 06.05.2019 14:00

Moje życie bardzo źle wyglądało. Piłem, mieszkałem w noclegowni, byłem sam, właśnie bez nadziei. I kiedy poznałem Anię, wróciła nadzieja, bo żona mnie do Pana Boga przyprowadziła.

Mam dla kogo żyć Henryk Przondziono /Foto Gość Dzieci widzą, jak się zmieniamy, jak się do siebie nawzajem odnosimy. Nie ma już alkoholu w naszym domu. Codziennie modlimy się o trzeźwość, żeby znowu kiedyś nie zapić

 - Grudniowy ranek, godzina 7.08. Dzwoni pani Ania, mama piątki dzieci - opowiada Alina Szulirz, prezes Stowarzyszenia św. Filipa Nereusza. - "Szczęść, Boże! Postanowiłam cały Adwent budzić panią i opowiadać dobre rzeczy". "No, nieźle" - myślę sobie. Jeszcze w półśnie negocjuję, by w soboty i niedziele telefon dzwonił później. "Zgoda. Teraz niech pani posłucha. Wieczorem zawołałam do kuchni dzieci i męża. Powiedziałam, że mam dla nich podarunek. Wyjęłam z torebki medaliki z Matką Bożą i ściągę, którą od was dostałam. Serce mi waliło jak nie wiem, co, ale mówię, że chcę im je dać, bo wierzę, że każdego, kto nosi medalik, Maryja szczególnie chroni. Wieszałam go na szyi dzieci i męża i mówiłam: »Niech Matka Boża cię prowadzi i chroni od zła«. A potem mocno ich przytulałam i szeptałam do ucha: »Nawet nie wiesz, jak cię kocham«. Przeprosiłam też Karolinę, bo ostatnio na nią wrzeszczałam. Jak ona się do mnie przytuliła... Nie da się opisać, co czułam”.  Podziękowałam. Zamówiłam budzenie na kolejne dni...

Dwudziestolatek

Takie małe-wielkie cuda dzieją u nich każdego dnia. Pewnie dlatego, że zawsze działali odważnie, nie zawsze zgodnie z panującymi w środowisku regułami. Zaufali Panu Bogu, a On zaczął ich powoli prowadzić. Kroczek po kroczku.

Od początku istnienia kierowali się chrześcijańskim prawem miłości. Przez lata wypracowali własne narzędzia, którymi posługują się w codziennej pracy na rzecz najbardziej potrzebujących.

Z powodu swojej niestandardowości nieraz budzili opór w instytucjach zajmujących się pomaganiem. Efektami przekonali wszystkich, że ich zasady działania są skuteczne. Stowarzyszenie św. Filipa Nereusza, działające w Rudzie Śl., pomaga już 20 lat!

Rozpoczynali jak wiele innych stowarzyszeń. Zauważyli, że dzieci potrzebują opieki i wsparcia. Dla nich powstały pierwsze świetlice. Z inicjatywy młodych osób związanych z Ruchem Światło-Życie i ks. Waldemara Pawlika, wikarego z parafii Bożego Narodzenia w Rudzie Śl., powstało stowarzyszenie. Sformalizowanie organizacji pozwoliło na założenie świetlic socjoterapeutycznych i klubów młodzieżowych. - Księdzu Waldkowi nigdy nie wystarczały banalne rozwiązania, więc i patron zagadkowy - śmieją się twórcy "Nereusza". - W urzędach czy innych placówkach budzi zaciekawienie i w konsekwencji zainteresowanie naszą działalnością.

Nareszcie potrzebni

Dobro wypiera zło. Im więcej go w życiu człowieka, tym mniej w nim przestrzeni na zło. To pierwsza zasada, jaką się kierują. Podaj dalej. Jeśli doświadczyłeś czegoś dobrego, natychmiast zrób coś dla innych. Trzecia zasada: prawdziwe życie. - Dobro nie wydarzy się, gdy tylko będziemy o nim mówić. Trzeba działać.

Od działań na rzecz organizacji czasu wolnego dzieci i młodzieży, prowadzenia dla nich warsztatów psychoedukacyjnych, wychowawcy odeszli wkrótce na rzecz projektów. Jest to innowacja w pracy profilaktycznej z młodzieżą.

Metoda projektów jest na płaszczyźnie wychowawczej o wiele bardziej skuteczna od tradycyjnych sposobów terapii czy edukowania. Nie tylko wyzwala kreatywność, ale uczy odpowiedzialności, sztuki obserwacji tego, co wokół; uwrażliwia na problemy innych; przygotowuje do realnego życia.

Młodzi ludzie mając możliwość wykazania się, zadziwiają niezwykłą inwencją. Odzyskują poczucie własnej godności nie przez bierne korzystanie z pomocy, ale działanie na rzecz tych, którym w życiu jeszcze trudniej. Czują się wreszcie potrzebni, wręcz niezbędni. I robią naprawdę niesamowite rzeczy. Organizują obozy i rajdy survivalowe, koncerty, festyny i olimpiady sportowe dla dzieci, nagrywają słuchowiska dla rodzin; odwiedzają chorych w hospicjach; przygotowują nabożeństwa i podejmują wiele ciekawych inicjatyw, które wymagają zaangażowania, ale i przynoszą satysfakcję.

Nieważne z czyjej winy

Takie działania to wyraz szacunku dla człowieka. Spełnienie najgłębszej potrzeby: bycia potrzebnym i wysłuchanym. To działa nie tylko wśród dzieci i młodzieży. Swojego rodzaju fenomenem w Stowarzyszeniu jest praca z rodzicami podopiecznych świetlic socjoterapeutycznych. Zamiast oceniać tych, którym w życiu działo się źle (obojętnie, z czyjej winy), zaczęli szukać w nich dobra i tworzyć z nimi więzi.

Przełomowym momentem okazały się wspólne rekolekcje, podczas których rodzice i wychowawcy stanęli w jednym szeregu: uczestników. Wielu z nich przeżyło tam swoje nawrócenie, po wielu latach podeszło do spowiedzi.

Powiedzieliśmy im szczerze, że nie jesteśmy w stanie rozwiązać wszystkich ich problemów. Ale możemy podzielić się tym, co sami uważamy za najcenniejsze: Panem Bogiem.

Odtąd rodzice zaczęli chętnie uczestniczyć w życiu Stowarzyszenia. Organizują dla swoich dzieci jasełka, remontują pomieszczenia, pomagają też sobie nawzajem. - Staramy się wydobyć z rodziców ich potencjał. Ale jesteśmy też przy nich, kiedy nas potrzebują. Towarzyszymy im podczas wizyty u lekarza, czy rozprawy w sądzie, pomagamy załatwić opał. Czasem wpadamy do nich na kawę. Ci ludzie są strasznie osamotnieni - opowiada prezes Stowarzyszenia.

I dzieją się cuda!

- Najbardziej pamiętam pierwszą modlitwę, bo była czymś nowym w rodzinie - zwierza się Ania. - Siedzieliśmy wszyscy w pokoju, nawet najstarsze dzieci były z nami, na stole wieniec adwentowy, jedna świeczka zapalona i byliśmy tą sytuacją tak... bardzo skrępowani. - Warunki były trudne, ale widzimy, że te wspólne modlitwy przybliżyły nas do siebie - dodaje jej mąż Daniel.

Dziwnie tak usiąść z kimś do modlitwy, kiedy chwilę wcześniej nawrzeszczało się na niego. Nie da się wspólnie modlić, dopóki się nie przeprosi, nie przebaczy...

- Moje życie bardzo źle wyglądało - wyznaje Daniel. - Piłem, mieszkałem w noclegowni, byłem sam, właśnie bez nadziei. I kiedy poznałem Anię, wróciła nadzieja, bo żona mnie do Pana Boga przyprowadziła. Mam po co i dla kogo żyć.

- Gdybym mogła, wszystkim bym o Panu Bogu opowiadała - mówi z zapałem Ania. - Nie wstydzę się, bo wiem, że On mnie uratował i cały czas mnie zmienia. Kiedyś bałam się nawet wchodzić do kościoła, bo wydawało mi się, że Pan Bóg się mną brzydzi. Dzisiaj wiem, że mnie kocha.

Panie Boże, Ty się martw

- Wierzymy, że dobro wypiera zło - mówi Alina. - Umawiamy się z podopiecznym: "Ja pomogłam tobie. Teraz ty, najszybciej jak się da, pomóż komuś innemu".

- My się tak wciągnęliśmy w to pomaganie, że teraz robimy to ciągle. Cały czas się czymś dzielimy - śmieje się Ania. - Czy nigdy nam nie brakuje? Czasami brakuje. Ale potem się zwraca z nadwyżką. Kiedyś w sobotę po południu wrzuciłam potrzebującej kobiecie ostatnie dwa złote, jakie miałam w portfelu. Na poniedziałek już nic nie zostało. Mówię: "Panie Boże, Ty się tym martw". I w poniedziałek przelew na konto z opieki społecznej, chociaż w ten dzień tygodnia nigdy żadnych wypłat nie robią.