No idź, Piotrek!

Aleksandra Pietryga

publikacja 17.07.2019 00:15

Wszyscy, którzy widzą, jaki jest teraz szczęśliwy, mówią: "Ty jesteś przykładem na to, że pieniądze szczęścia nie dają".

No idź, Piotrek! Jakub Szymczuk /Foto Gość W tym momencie bardzo mocno uświadomiłem sobie, że Chrystus nie umarł za jakiś abstrakcyjny świat, za ogólnikowe "wszyscy ludzie". Umarł konkretnie za mnie, bo to ja zawaliłem życie

Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zostać księdzem. Nigdy! Nawet nie byłem ministrantem - opowiada ks. Piotr. - Na Mszę chodziłem, bo tak rodzice kazali. Ale kiedy skończyłem 15 lat, wyjechałem do szkoły do Poznania i to był właściwie początek mojego odejścia od Kościoła.

Nigdy nie byłem szczęśliwy

Szkoła, studia, praca, zawodowy prestiż, coraz większe pieniądze. - Myślałem, że Pana Boga za nogi złapałem. Zarabiałem dziesięć razy tyle co moi rodzice. Stać mnie było właściwie na wszystko. I nigdy nie byłem szczęśliwy.

Mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Pomimo świetnych zarobków i wysokiej pozycji zawodowej Piotr ciągle odczuwał jakiś niedosyt. Pracował coraz więcej i więcej. Czasem nocował w firmie. Kiedy nie pracował - imprezował. Otaczali go rozrywkowi znajomi. - Nie narzekałem na brak powodzenia. Miałem wiele kobiet - przyznaje. - Nie chciałem się wiązać na zawsze, nie szukałem stałego związku. Nie myślałem o małżeństwie, nie chciałem zakładać rodziny, więc dziewczyny w moim życiu często się zmieniały. Myślałem jednak o sobie, że jestem "w porządku", bo sam nie rzucałem tych dziewczyn - to one ze mną zrywały. Po prostu byłem takim gnojem...

Powtarza raz po raz, że pieniądze nie przynosiły mu szczęścia. Przypomina sobie znajomych i przyjaciół, którzy podobnie jak on nie musieli się głowić, jak przeżyć od pierwszego do ostatniego. Ich twarze też nie wyrażały szczęścia. Może dlatego młodzi biznesmeni podnosili sobie nastrój za pomocą środków odurzających. - Dziś myślę, że to Pan mnie ochronił i w całej swojej karierze nie sięgnąłem nawet po marihuanę - dzieli się Piotr.

Zawaliłem życie

Pierwszy strzał od Pana Boga padł w 2004 roku. Na ekrany kin weszła "Pasja" w reżyserii Mela Gibsona. - Film był kontrowersyjny, z wielu stron dochodziły mnie głosy krytyki - opowiada. - Po wyjściu z kina stałem jak wmurowany na środku chodnika. Tak mną to wstrząsnęło. Zacząłem dostrzegać rzeczy i osoby, na które nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi. Na przykład biedaka grzebiącego w śmietniku. Więc tak stałem i nie wiedziałem, dokąd pójść...

Może gdyby wybrał kierunek dom, wszystko potoczyłoby się inaczej. Pan Bóg szybciej by go dogonił. Ale poszedł do pracy, tam spędził noc. Znów wkręcił się w tryby finansowej machiny i przez następny rok żył jak do tej pory.

Aż przyszedł kwiecień 2005 roku i wielkie rekolekcje choroby i umierania papieża Jana Pawła II. - Oglądałem w telewizji relację za relacją i odkrywałem wielkość staruszka, którego wcześniej krytykowałem, który nie miał dla mnie specjalnej wartości. I nagle zobaczyłem w tym człowieku drugiego Chrystusa. Przypomniał mi się zmiażdżony Jezus z "Pasji". W tym momencie bardzo mocno uświadomiłem sobie, że Chrystus nie umarł za jakiś abstrakcyjny świat, za ogólnikowych "wszystkich ludzi". Umarł konkretnie za mnie, bo to ja zawaliłem życie.

Po raz pierwszy poczuł, że nie jest szczęśliwy. Miał wszystko, a nie widział sensu życia. Grzechy waliły po sumieniu. - Pomyślałem, że muszę coś zrobić ze sobą. Ludzie dookoła mnie mówili: "Co się z tobą dzieje? Stało się coś? Jesteś taki ponury. Masz depresję?". A ja kilkanaście lat nie byłem u spowiedzi. Prosiłem Pana Boga, żeby mi pokazał, jak mam się z tego wyrwać.

Boże, co mam robić?!

Nie znał żadnych księży, z parafią też nie miał wiele wspólnego. Pan Bóg sam wskazał kierunek. - Mama mojej koleżanki miała problem natury duchowej - opowiada. - Poprosiła mnie, żebym ją zawiózł do oblatów w Poznaniu. Planowałem poczekać na nią na parkingu, ale się uparła, żebym wszedł z nią do środka. W rozmównicy spotkaliśmy starszego księdza. W pewnym momencie zirytowałem się na moją znajomą i nerwowo zareagowałem. Ojciec tylko się uśmiechnął i powiedział coś uspokajającego.

Spokój zakonnika mu zaimponował. Przelał trochę pieniędzy na konto misji oblackich. Dostał list z podziękowaniami, czego absolutnie nie chciał i nie oczekiwał, więc rozzłoszczony po raz drugi, wrócił z awanturą do klasztoru. - Piętnaście minut później byłem już wpisany na listę Przyjaciół Misji - śmieje się. - A potem przez trzy dni przychodziłem do tego ojca i rozmawialiśmy. Opowiedziałem mu całe życie. A na końcu się wyspowiadałem. Jakby mi ktoś trzy tony z pleców zdjął!

Zaczął chodzić regularnie do kościoła. Najpierw tylko w niedzielę, potem coraz częściej. - Przypominałem sobie proste modlitwy: "Ojcze Nasz", "Pod Twoją obronę"... Odkrywałem na nowo nabożeństwa. Ale ciągle było mi mało. Pytałem: "Boże, co mam robić?". Znajoma podpowiedziała: "Musisz otworzyć Pismo Święte. Tam, gdzie się otworzy, będzie odpowiedź". Otwieram, otwieram i echo. Nic nie rozumiem!

No, idź!

W końcu zażądał: "Panie Boże, daj mi czarno na białym, co mam dalej robić ze swoim życiem!". Na drugi dzień podwładna wynosiła odpady z produkcji i wśród nich znalazła małą obrączkę ze spotkania młodych na Lednicy. A w środku wygrawerowany napis: J 21,17. - Przyniosła mi ten gadżet, a ja dwa razy wziąłem do ręki Pismo Święte, żeby sprawdzić ten fragment Ewangelii i za każdym razem odkładałem je z powrotem na półkę - wyznaje. - Za trzecim razem się zdecydowałem i po przeczytaniu ugięły mi się nogi. Bo to był opis momentu, gdy Chrystus mówi do Piotra: "Paś owce moje"... Stoję z gębą rozdziawioną i czuję, że On się śmieje do mnie: "No idź, Piotrek!".

Miał 35 lat, udziały w dobrze prosperującej firmie, świetnie zarabiał i wstąpił do zakonu. Dla wszystkich to był szok. Nawet prezes firmy próbował namówić go do wzięcia czasowego urlopu i wstrzymania się z decyzją o całkowitej rezygnacji z pracy. - Dobrze się stało, że go nie posłuchałem. Przykładając rękę do pługa, nie należy odwracać się wstecz.

Z pierwszych rekolekcji, przed wstąpieniem do zakonu, chciał uciekać. - Miałem prawie 36 lat, reszta chłopaków była z gimnazjum. Nawet się nie rozpakowywałem. Ale wieczorem rekolekcjonista puścił film. Oczywiście "Pasję" Mela Gibsona. Usłyszałem wyraźny głos w sercu: "Dla mnie tu jesteś, nie dla nich". I zostałem.