Kobieta w Watykanie

WIARA.PL |

publikacja 17.09.2019 06:00

Zderzenie sacrum i profanum, dwóch odrębnych światów, jest w Watykanie tak naturalne, że zupełnie nie dziwi. Beztroska zabawa dzieci przeplata się bezkonfliktowo z oficjalną ceremonią, w której dzieci biorą udział wraz ze swoimi rodzicami, stojąc dosłownie kilka kroków od papieża.

Kobieta w Watykanie Archiwum prywatne autorki

Fragment książki Magdaleny Wolińskiej-Riedi: "Kobieta w Watykanie" publikujemy za zgodą wydawnictwa "Znak".

Pamiętam dobrze pewne zdarzenie. To były pierwsze tygodnie pontyfikatu Franciszka.

Papież zamieszkał w Domu Świętej Marty, ale właściwie codziennie (co czyni do dziś) przyjeżdżał do Pałacu Apostolskiego. Tam od początku na oficjalnych audiencjach przyjmował osobistości wielkiej światowej polityki, dyplomacji i kultury. Była sobota, początek kwietnia. Moje córki (wtedy mające trzy i pięć lat) z zapałem pchały swoje rowerki i wspinały się dość stromym Tunelem Belwederskim, ja szłam kilka kroków za nimi. Na niewielkim tzw. Dziedzińcu Wartownika, Cortile della Sentinella, skręciłyśmy w lewo, a tam naszym oczom ukazał się monumentalny, największy na terenie Palacu Apostolskiego Dziedziniec Świętego Damazego. To najbardziej spektakularna przestrzeń pod gołym niebem w Watykanie. Marzeniem tak wielu możnych tego świata jest, by choć na moment podejść jak najbliżej panującego papieża i przekroczyć próg jego „królestwa”.

Są chwile, kiedy na Dziedziniec Świętego Damazego zerka dosłownie cały świat, a głowę Kościoła odwiedzają najwięksi i najpotężniejsi ludzie na Ziemi.

Ale są też momenty, gdy w murach Pałacu Apostolskiego jest kompletnie pusto. Cisza aż dzwoni w uszach.

Tak było owej kwietniowej soboty. Żandarm patrolujący ruch przy Cortile della Zecca nie uprzedził nas, że cokolwiek będzie się działo. W tamtym momencie może i sam jeszcze nie wiedział. Gwardzista zasalutował z pewnej odległości i dalej spokojnie przechadzał się wzdłuż podcieni.

Dzieci w Watykanie

Było bardzo ciepło. Wręcz upalnie jak na początek rzymskiej wiosny. Przysiadłyśmy na schodkach na małą przekąskę. Rowery stały obok, dzieci biegały podcieniami jednego z najsłynniejszych dziedzińców świata.

Nagle tuż obok mnie zupełnie cicho przemknął niewielki, niepozorny jak na otoczenie, w którym się znajdowałyśmy, samochód.

Żadnej obstawy. Żadnej chorągiewki. Zwykły granatowy ford focus.

Niebawem samochód ten stać się miał symbolem tego pontyfikatu, ale w pierwszych tygodniach po wyborze Jorgego Bergoglia na Stolicę Piotrową nawet my, mieszkańcy Watykanu, nie mieliśmy pojęcia, że tak będzie.

Po raz pierwszy papież poruszał się samochodem, który nie miał rejestracji SCV1.

W dodatku siedział z przodu. Na miejscu pasażera.

W pierwszej chwili pomyślałam, że mam halucynacje. Że mi się przywidziało.

Ford podjechał przed wejście do pałacu, dosłownie naprzeciwko nas. Drzwi się otworzyły i ze środka energicznym krokiem wysiadł mężczyzna ubrany na biało.

Był może 30 metrów od nas. Dzieci nawet go nie zauważyły. Dalej grały w berka. Na schodach obok mnie leżały jabłka i ciasteczka – małe co nieco, jak zawsze gdy się idzie do parku. Zaczęłam chować jedzenie za siebie, żeby nie wyglądało, jakbym urządziła tu nam prawdziwy piknik. Ale już było za późno.

Papież wskazał na dziewczynki i zaczął wypytywać towarzyszącego mu prefekta Domu Papieskiego arcybiskupa Georga Gänsweina, kto to taki. Zadanie dla purpurata nie było trudne, bo Don Georg (jak się go tutaj powszechnie nazywa) przed laty przygotowywał mnie do ślubu, a potem asystował papieżowi Benedyktowi XVI przy chrzcinach obu moich córeczek. Miał z nami codzienny kontakt. Wezwałam do siebie dzieci i zaczęłam je – tak na wszelki wypadek – przywoływać do porządku. Papież skinął ręką, nie widziałam, czy dawał nam znać, żebyśmy do niego podeszły. Ryzyko było niemałe, bo jeśli nie to miał na myśli i swym skinieniem wcale nas nie przywoływał, trudno byłoby się z tego wytłumaczyć. Rozejrzałam się szybko wokół siebie, oprócz nas i dwóch stojących na baczność gwardzistów nie było żywej duszy. Podeszłyśmy wszystkie trzy. Dla nas było to spotkanie zupełnie niecodzienne. Z Benedyktem XVI dzieci widywały się wcześniej wielokrotnie. Ale to był nowy papież. Nie znałyśmy go, a on jeszcze wtedy nie znał nas. Wypytał dziewczynki o rowery, szkołę, inne „dzieci gwardii”. Niewątpliwie ku jego radości był to mocny sygnał, że życie w prastarych murach toczy się swoim rytmem.

Prostota Franciszka, jego nagłe pojawienie się na zupełnie pustym dziedzińcu w sobotnie południe było dla mnie tylko potwierdzeniem tego, co obserwowaliśmy wszyscy w Watykanie od pierwszych chwil po jego wyborze. Teraz już byłam pewna, że to będzie zupełnie inny pontyfikat. Że życie za murami też w pewnym sensie nabierze innego wymiaru. Dla mnie i moich dzieci był to niezwykły poranek. A dla niego zupełnie nieoczekiwane było spotkanie dwóch małych blondynek, które – jak się wtedy dowiedział – były jego sąsiadkami. Wkrótce, bo już 6 maja tego samego roku, zostaliśmy sobie przedstawieni oficjalnie, już w bardziej eleganckich strojach niż te na rowery, na dorocznej audiencji dla Gwardii Szwajcarskiej.

Spontanicznych spotkań z Franciszkiem było więcej. Pewnego razu, gdy wszystkie dzieci były jeszcze w szkole i miały wrócić do domu, jak zawsze, późnym popołudniem, przed godziną 15.00 dowiedzieliśmy się drogą pantoflową, że byłoby dobrze, gdyby około 17.00 wszystkie rodziny z dziećmi stawiły się na terenie koszar, gdyż nowy mieszkaniec Watykanu chciałby poznać innych lokatorów.

W pewnym momencie rzeczywiście się pojawił. Podjechał przed wejście, siedząc znów – jak wtedy na Dziedzińcu Świętego Damazego – na przednim siedzeniu forda focusa. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Wtedy dla nas wszystkich był to pewien szok. Dziś zaskoczeniem byłoby zapewne, gdybyśmy zobaczyli następcę Świętego Piotra ponownie – jak przed laty – w pancernej limuzynie.

Franciszka też zachwyciła nasza „normalność” w szwajcarskiej wspólnocie. Odwiedził kuchnię prowadzoną przez polskie albertynki, doglądał przysmaków, jakie siostry przygotowują dla żołnierzy, zajrzał do kantyny, w której na co dzień jedzą gwardziści, pod okiem komendanta wstąpił do innych służbowych pomieszczeń.

Na zakończenie, zgodnie z naszym wewnętrznym ustaleniem „z ostatniej chwili”, poszedł do domu rodziny seniorów gwardii: Anny i Frowina Bachmannów, którzy mieszkali tu wówczas już od 25 lat. Mieli w tamtym czasie troje kilkunastoletnich dzieci.

W domu u Anny Bachmann zebrały się wszystkie mamy z swoimi pociechami. Papież wypił z nami kawę, a dzieci otoczyły go ciasnym wianuszkiem i zaczęły męczyć tysiącem łatwych i trudniejszych pytań. Śmiechu było co niemiara. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak minęła niemal godzina.

Dla niego to też był chyba ważny moment. Odwiedzanie różnych miejsc w Watykanie, poszczególnych żyjących tu grup i wspólnot, takich jak spowiednicy watykańscy, bonifratrzy z apteki watykańskiej czy siostry z centrali telefonicznej, stało się powtarzalnym punktem w kalendarzu w ciągu pierwszego roku pontyfikatu. W przeciwieństwie do jego poprzednika – Benedykta XVI – który przed wyborem na papieża w kurii rzymskiej i samym Watykanie spędził prawie ćwierć wieku, Franciszek rzeczywiście przyjechał tu z końca świata. I sam często podkreślał, że chce poznać to nowe miejsce, w którym przyszło mu żyć.

Kobieta w Watykanie   Archiwum prywatne autorki

 

Odwiedziny w koszarach gwardii i poznanie całej rozkrzyczanej gromady najmłodszych mieszkańców na pewno szczególnie zapadło papieżowi w pamięć. Zresztą dzieci nie dają papieżowi o sobie zapomnieć, a wspólne spotkania odbywają się dość regularnie. Każdego roku z okazji przysięgi nowych adeptów wstępujących w szeregi Gwardii Szwajcarskiej dzieci oficerów i podoficerów wraz z rodzicami uczestniczą w uroczystej audiencji prywatnej. Korytarze drugiego piętra Pałacu Apostolskiego, tzw. Seconda Loggia, prowadzące do Sali Klementyńskiej, gdzie odbywa się oficjalna część spotkania, zamieniają się wtedy w prawdziwy plac zabaw. Kilkanaścioro najmłodszych gości w oczekiwaniu na Ojca Świętego bawi się w chowanego, ślizga w eleganckich bucikach po marmurowej posadzce i nikt z dorosłych nie jest w stanie przyćmić rozpierającej ich radości. Pytanie tylko, czy jej powodem jest rychłe spotkanie z Franciszkiem czy jednak kolejna okazja do wspólnej zabawy w gronie najbliższych koleżanek i kolegów. A to, że radosne okrzyki rozbrzmiewają we wnętrzach udekorowanych ręką jednego z największych artystów wszech czasów Rafaela pozostaje dla watykańskich dzieci kwestią zdecydowanie drugorzędną.

Pamiętam, jak pewnego dnia spacerowałyśmy na tyłach Watykanu, wzdłuż budynku administracji bazyliki i pracowni mozaiki, zmierzając do Domu Świętej Marty. Dziewczynki chciały wpaść do taty, który akurat był na służbie. Zeszłyśmy schodami do obszernego holu, ja zatrzymałam się z boku, przy recepcji, a moje córki nie traciły czasu i natychmiast wykorzystały duże ozdobne filary, żeby pobawić się w chowanego.

Zobaczyłam go z daleka. One nie miały pojęcia, że za moment do ich gry dołączy… sam Franciszek. Papież zbliżył się po cichu, schował za kolumną, popukał jedną z moich córek po ramieniu, po czym od razu ponownie się ukrył. Ta zabawa w ciuciubabkę trwała może dwie minuty, ale przez ten cały czas dzieci go nie zauważyły. Jakież było ich zdziwienie, gdy po chwili wychylił się zza filaru. Śmiechom nie było końca. Takich spontanicznych, przypadkowych spotkań z papieżem było w tych ostatnich latach sporo.

I muszę przyznać, że choćby Franciszek był wyjątkowo zmęczony, na widok dzieci promienieje, odżywa, wstępuje w niego nowy duch.