Świadectwo. Bóg uratował naszą rodzinę

Agnieszka Gieroba

publikacja 29.12.2019 08:00

Nie przestajemy Bogu dziękować za to, że mimo naszych upartych charakterów, dziwnych pomysłów, a nawet awantur, podczas których leciały z trzaskiem talerze, Bóg nie pozwolił się rozpaść naszej rodzinie.

Rodzina Beaty i Piotra zawierzyła Jezusowi. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Rodzina Beaty i Piotra zawierzyła Jezusowi.

Beata i Piotr są małżeństwem od 26 lat. Mają dziewięcioro dzieci: Symeona, Beniamina, Esterę, Natana, Salomeę, Rafaela, Joachima, Nikodema i Joela. Najstarsi są już dorośli.

– Każde z tych dzieci jest cudem, każde też nosi imię kogoś, kogo historia biblijna w danym czasie najbardziej odpowiadała naszej sytuacji życiowej. Dziś, gdy patrzymy z perspektywy lat naszego małżeństwa, nie przestajemy Bogu dziękować za to, że mimo naszych upartych charakterów, dziwnych pomysłów, a nawet awantur, podczas których leciały z trzaskiem talerze i kubki, nie pozwolił się rozpaść naszej rodzinie i nieustannie dawał nam znaki swojej obecności – mówią Beata i Piotr Pakułowie.

Do tego momentu dziękczynienia prowadziła ich jednak kręta droga. Beata od zawsze była artystką. Marzyła by zostać mimem, grała w teatrze pantomimy, doskonale czuła się na scenie. Do tego lubiła ładne rzeczy, które niemal mimochodem wychodziły spod jej rąk. Obrazy, dekoracje, stroiki powstawały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Piotrek natomiast należał do mężczyzn twardo stąpających po ziemi. Miał w sobie pasje elektronika, potrafił naprawić niemal wszystko, sztuką nie bardzo się zajmował. Gdy jako młodzi ludzie poznali się i zakochali w sobie, gotowi byli przenosić góry, by stworzyć rodzinę. Jak jednak znaleźć kompromis przy różnych charakterach, upodobaniach i oczekiwaniach?

Beata i Piotr Pakułowie.   Agnieszka Gieroba /Foto Gość Beata i Piotr Pakułowie.

– Już wtedy intuicyjnie czuliśmy, że sami nie damy rady. Szukaliśmy czegoś, na czym będziemy mogli się oprzeć. Ja wówczas chodziłam do szkoły wieczorowej, gdzie poznałam dziewczynę, która wyróżniała się spośród nas wszystkich. Mimo różnych życiowych trudności, jakie ją spotykały, miała w sobie tyle radości i entuzjazmu, że patrzyłam na nią z podziwem. Czuło się, że ma jakąś moc niedostępną dla nas. To ona zaprosiła mnie kiedyś na katechezy Drogi Neokatechumenalnej na Poczekajkę, a że byłam już wtedy zakochana w Piotrku i chciałam z nim spędzać jak najwięcej czasu poszliśmy razem – opowiada Beata.

Nie zrażało ich, że spotkania są na drugim końcu miasta.

– Jak człowiek jest zakochany, może dużo więcej niż w innych okolicznościach. Beata czasem pilnowała dzieci jednego z małżeństw zaangażowanych we wspólnotę i opowiadała mi o nich, że czasami, jak tam przychodziła, czuć było, że w domu jest gęsta atmosfera, a mimo to ci ludzie szli na spotkania Neokatechumenatu, po których wracali radośni, jakby nic się nie wydarzyło zaledwie kilka godzin wcześniej. To dawało nam do myślenia, że na tych spotkaniach musi się dziać coś wyjątkowego, co daje jedność ich małżeństwu. Też tak chcieliśmy, choć ja z jakoś szczególnie religijnego domu nie pochodziłem – mówi Piotr.

Młodzi się pobrali. Zamieszkali z rodzicami Beaty.

– To nie było dobre dla młodego, niedojrzałego małżeństwa. Postanowiliśmy, jak słyszeliśmy na katechezach, zaufać Bogu i wbrew kalkulacjom wynająć mieszkanie. Tylko ja pracowałem i ponad połowa moich wówczas skromnych zarobków szła na opłaty. Po ludzku nie powinno nam wystarczyć pieniędzy na życie, a jednak jakimś cudem niczego, co potrzebne, nam nie brakowało. Gdy nie mieliśmy już pieniędzy na jedzenie, nie wiadomo skąd przychodził ktoś z naszej wspólnoty, bo robił zakupy i pomyślał, że coś tam się nam przyda i to przynosił. Innym razem rodzice przywozili masę pierogów. Nikt z nich nie wiedział, że nam tego czy tamtego brakuje. To mógł wiedzieć tylko Pan Bóg, który posługiwał się ludźmi – mówią małżonkowie.

Początki ich małżeństwa to także doświadczenie wielkiej straty i bólu.

– Poroniłam dwoje dzieci, traciliśmy nadzieję, że będziemy rodzicami, ale modliliśmy się o to gorąco. Z naszą wspólnotą wybraliśmy się na pielgrzymkę do Loreto na Europejskie Dni Młodzieży z intencją uproszenia dziecka. Tam w czasie jednego z czytań usłyszałam słowa: „za rok będziesz miała syna”. To słowo poruszyło moje serce. Po powrocie do domu okazało się, że jestem od sześciu tygodni w ciąży. Urodził się chłopiec, któremu daliśmy na imię Symeon, co oznacza „Bóg wysłuchał” – opowiada Beata.

Niedługo potem Beata znowu była w ciąży. Urodził się młodszy syn Beniamin. W kolejnych latach na świat przychodziły następne dzieci i wtedy poznali, że to Bóg jest panem życia i śmierci

 – Narodziny maluchów zmuszały nas do szukania jakichś rozwiązań mieszkaniowych. Przy pierwszej dwójce już nie mogliśmy pomieścić się na malutkiej stancji. Marzyłam o jakimś mieszkaniu. Na spacerach widzieliśmy mieszkania na poddaszu z pięknym widokiem, ale oczywiście nie traktowaliśmy tego poważnie – mówi Beata.

Wciąż pracował tylko Piotrek, szanse na kredyt wydawały się zerowe, tym bardziej, że spodziewali się kolejnego dziecka.

– Wtedy w pracy powiedział mi mój szef, że na Czubach jest do wzięcia mieszkanie na poddaszu i czy jestem zainteresowany. Powiedziałem, że oczywiście jestem, ale z pieniędzmi to u nas słabo. Żeby tam zamieszkać, trzeba było wpłacić 10 tys. zł, resztę spłacać w ratach. Powiedziałem o tym Beacie. Gdy usłyszała, że to mieszkanie na poddaszu z widokiem, stwierdziła, że jeśli ma być nasze, Pan Bóg nam pomoże – opowiada Piotr.

Rzeczywiście udało się od rodziny pożyczyć pieniądze. Potem ktoś pomógł z kredytem.

– Byłam przed kolejnym porodem i bardzo zależało nam na czasie, żeby podpisać dokumenty kredytowe przed rozwiązaniem, bo kolejny członek rodziny wliczony do zarobków pozbawi nas zdolności kredytowej. Wszystko się udało, czuliśmy się prowadzeni za rękę – mówi Beata. Za kilka lat, kiedy miało się urodzić szóste dziecko, sytuacja się powtórzyła i udało się kupić większe mieszkanie, w którym do dziś rodzina mieszka.

Takich większych i mniejszych cudów codziennych przez 26 lat małżeństwa nazbierało się całkiem sporo. Największe jednak doświadczenie Bożej pomocy i przebaczenia przyszło 6 lat temu.

– Nasz drugi syn Beniaminek, czyli najmłodszy, ukochany, rzeczywiście uczył i wciąż nas uczy miłości, będąc chyba naszym najtrudniejszym dzieckiem. Gdy miał 14 lat, wpadł w towarzystwo, z którym sięgnął po różne używki. Na początku ignorowaliśmy problem, myśląc, że jakoś sobie poradzimy. Było jednak coraz gorzej. Syna dwukrotnie zabierało pogotowie i trafiał na toksykologię. Jednak wychodził ze szpitala i dalej brał narkotyki. To też zbiegło się z czasem ogromnego kryzysu w naszym małżeństwie, gdy nie dawaliśmy sobie rady z niczym. Gotowi byliśmy się rozstać, przeżywaliśmy depresję, mieliśmy nawet myśli samobójcze. Awantura za awanturą sprawiały, że dzieci zamykały się w pokojach. Mimo tego chodziliśmy na spotkania wspólnoty. Dźwięczały nam w uszach słowa naszych katechistów, że gdy mamy kryzysy albo problemy nas przerastają, trzeba tym bardziej iść do wspólnoty z tym bagażem i słuchać słowa. Tak zrobiliśmy. Opowiedzieliśmy, co się dzieje. Przyznaliśmy przed innymi i przed samymi sobą, że nasz syn jest uzależniony i my mamy w tym swój udział. Wtedy ktoś pomógł nam przenieść go do innej szkoły, inny załatwił psychologa, a cała wspólnota modliła się za nas i za niego – mówi Piotr.

Stanięcie w prawdzie pozwoliło im porozmawiać z synem, przeprosić go za to, że musiał się uzależnić, by oni mogli odnaleźć Jezusa i siebie od nowa.

– To był 2012 rok. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Nie wiedziałam, czy Beniamin będzie na wigilii, czy nie. Potrafił wyjść z domu i nie wracać przez kilka dni. To wtedy dotarło do mnie, że nie liczy się umyta podłoga, obrus, na którym nie ma żadnej zmarszczki, i dekoracje, o które zawsze w domu dbałam. Nie musi być idealnie posprzątane. Te wszystkie zewnętrzne znaki wprowadzały atmosferę napięcia. Wszyscy chodzili podminowani, nikt nie myślał o tym, że Jezus się rodzi, że za chwilę wydarzy się największy cud w historii i Bóg przyjdzie na ziemię. To wtedy powiedzieliśmy sobie STOP. Jeśli chcemy żyć prawdziwie z Bogiem, to otwórzmy Mu nasze serca. To były niesamowite święta, chyba pierwsze przeżyte tak bardzo świadomie. Byliśmy całą rodziną i mogliśmy doświadczyć wzajemnego przebaczenia i zacząć raz jeszcze wszystko od nowa pozwalając Bogu budować naszą rodzinę – mówi Beata.