Recydywistki i nowicjuszki

Andrzej Capiga

publikacja 28.10.2010 13:50

– W więzieniu czuje się ból, ma się poczucie wyeliminowania ze środowiska. Mieszkańcy domu dają mi ciepło, serce, miłość, bo im również tego brakuje.

Recydywistki i nowicjuszki HENRYK PRZONDZIONO/Agencja GN

– Każdy z moich mieszkańców jest inny. To jest tak, jakbym miał pod opieką osiemdziesięciu ośmiu jedynaków – śmieje się Jan Gorczyca, dyrektor Domu Pomocy Społecznej w Stalowej Woli.

Do opieki nad „jedynakami” dyrektor ma profesjonalny personel, ale także i niezwykłą grupę – dziesięć więźniarek z Aresztu Śledczego w Nisku, które za darmo sprzątają i zajmują się leciwymi mieszkańcami, wymagającymi doglądania przez całą dobę. Pierwsza grupa przyszła tu pracować po raz pierwszy przed czterema laty. Za kraty trafiły z wyrokami po ciężkich przestępstwach: jedna udusiła dziecko, inna machnęła nożem w kierunku pijanego męża i przypadkiem trafiła go w serce, kolejna oszukała i nakradła. Jednym słowem recydywistki i nowicjuszki.

Namiastka wolności

– Byłem trochę jak kamikadze, kiedy zdecydowałem się na ten krok – przyznaje dyrektor Gorczyca. Zgodę na próbne wciągnięcie więźniarek do współpracy dał ówczesny starosta Bronisław Tofil. Chodziło o wolontariat. Więźniarki miały pracować za darmo. Dostawały tylko bilet miesięczny na przejazd z Niska do Stalowej Woli, na miejscu mogły liczyć na obiad i kąpiel. Na początku przyjęto pięć kobiet. Z każdym rokiem było ich więcej. Praca oznaczała odbywanie kary w warunkach wolnościowych. Zanim trafiały do DPS, przechodziły przez selekcyjne sito. Dyrekcja aresztu wyznaczała kobiety, które gwarantowały, że nie uciekną, nie będą używać narkotyków czy alkoholu, nie będą źródłem konfliktów. W zamian otrzymywały namiastkę wolności. Nie musiały siedzieć za kratami, w ciasnych celach, ciągle w tym samym towarzystwie. – W ciągu czterech lat nie było ze strony więźniarek żadnego incydentu – zapewnia dyrektor. No, zgrzyt był tylko z jedną kobietą, ale to było dawno. – To był taki typ filozofki. Chciała dobierać sobie osoby, którymi miałaby się opiekować – tłumaczy. Została odesłana do aresztu.

Jak w rodzinie

Natomiast wiele więźniarek znalazło tu swoje miejsce; jedne polubiły pracę w ogrodzie, inne okazały się wspaniałymi nauczycielkami haftowania czy malowania i opiekunkami. – Wtopiły się w środowisko domu, są nie do odróżnienia od zawodowego personelu. Stały się członkami naszej rodziny – zapewnia pracownik socjalny Alina
Wyka. Grupa kobiet, która zakończyła odbywanie kary, nabrała takiego sentymentu do domu, że utrzymuje z nami kontakt; przysyłają kartki na święta, przyjeżdżają w odwiedziny.

Mimo że więźniarki nie otrzymują pieniędzy za swoją pracę, dostają nagrodę, która warta jest niekiedy kilku lat wolności: to wnioski o pochwałę, jakie dyrektor Jan Gorczyca kieruje do dyrekcji aresztu. Taka pochwała ma duże znaczenie, kiedy więzień stara się w sądzie o skrócenie czasu odbywania kary czy o przepustkę na wolność i kiedy może kilka dni pobyć z rodziną w domu. – Odpoczywam tutaj psychicznie i fizycznie – zwierza się więźniarka sprzątająca w ogrodzie. A najgorsze są dla nas sobota i niedziela, kiedy DPS nie korzysta z naszej pracy i musimy siedzieć w areszcie. – Nikt tu nie robi sensacji z tego, że jesteśmy więźniarkami. Ze wszystkimi rozmawiamy, jesteśmy traktowani jednakowo – zapewnia kobieta, która w DPS pracuje od półtora tygodnia. – Dobrze, że jest praca i kontakt z ludźmi – dodaje. Dzięki temu, kiedy po kilku latach wyjdziemy na wolność, nie będziemy się czuły, jakbyśmy spadły z księżyca.

Trochę miłości

Kolejna więźniarka ma wyjątkową aparycję – zadbana, z dyskretnym makijażem, z dobrze ułożonymi włosami. Na wolności była dziennikarką. Odsiaduje wyrok dziesięciu lat. Ma za sobą sześć lat odsiadki i być może po wcześniejszym zwolnieniu najbliższe święta Bożego Narodzenia spędzi w domu. Od trzech lat pracuje w DPS. – W więzieniu czuje się ból, ma się poczucie wyeliminowania ze środowiska. Mieszkańcy domu dają mi ciepło, serce, miłość, bo im tego brakuje. Dostając to, mogę dać im to samo, bo mnie również tego brakuje – wyznaje. – Przywiązałam się do tych ludzi, praca dla nich pomaga mi przetrwać trudne chwile. Wspaniale uzupełniamy się nawzajem. Im bardziej chorzy, im bardziej cierpiący, tym mają większe serce. To nie ma ceny. Tu jest już moje życie. Nauczyłam się od tych ludzi pokory – zwierza się. To jest coś pięknego, patrzeć inaczej na świat pomimo bólu i trosk. Każdy je ma, tylko trzeba pozytywnie je rozwiązywać, pogodnie patrzeć na życie. Tu, w domu, żartujemy, dowcipy sobie opowiadamy. Jeżeli ludzie przy takich cierpieniach mają ochotę się śmiać, to jak ja mogę być zgnuśniała, skrzywiona, z pretensjami do całego świata, że mnie spotkała tragedia? – Więzienie to nie mój świat – mówi inna więźniarka. – Zaczęłam szukać takiego, który pasuje do mojego wnętrza, do tego, kim chcę być i co chcę osiągnąć. To, że w życiu człowieka wydarzy się coś tragicznego, to nie znaczy, że mamy się poddawać. Ludzie mają gorsze tragedie. Jestem osobą wierzącą, a wiara czyni cuda. Ludzie wychodzą z poważnych chorób, gdzie nie ma szansy na przeżycie. Wnuki, które się urodziły, kiedy byłam w więzieniu, też mnie odmłodziły – uśmiecha się. – Czuję się potrzebna, wszystko widzę w innych barwach. Wydzwaniam co drugi dzień do dzieci, rozmawiam z wnukami, mam dla kogo żyć. Najsłynniejszą więźniarką, która pracowała w stalowowolskim Domu Pomocy Społecznej jako wolontariusz, była Janina Chim, związana z aferą Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego i Grzegorzem Żemkiem. – Była z nami przez trzy lata. Imponowało nam jej zdyscyplinowanie. Była wzorem dla wszystkich – stwierdza dyrektor Jan Gorczyca. Dom Pomocy Społecznej im. Józefa Gawła w Stalowej Woli ma 9 lat. Obecnie przebywa w nim 88 mieszkańców w wieku od 30 do 94 lat. Do ich dyspozycji jest 38 pokoi jednoosobowych, 19 dwuosobowych i 4 trzyosobowe. Do opieki nad mieszkańcami zatrudnionych jest tu 40 osób, 10 więźniarek pomaga w utrzymaniu porządku.

*** Tekst pochodzi z sandomierskiego "Gościa Niedzielnego".