Kamień z serca

Marcin Jakimowicz

publikacja 01.10.2010 09:39

Szok. Kobiety pytają: „Dziecko mi przebaczyło? Jak to?”. W niebie nie ma nieprzebaczonych historii. Tam jest jedno wielkie błogosławieństwo.

Kamień z serca Jakub Szymczuk/Agencja GN

Marcin Jakimowicz: Jak reagują ludzie, gdy po latach katowania się słyszą: „Jest światło”?

ks. Eugeniusz Zarzeczny – Odczuwają niewyobrażalną ulgę. Naprawdę zapala się światło. Trzeba zobaczyć twarz kobiety, która po kilkudziesięciu latach przystępuje do Komunii. Ona nie wie, czy ma ze szczęścia iść do prezbiterium na kolanach, czy frunąć. Patrzyłem kiedyś w twarz takiej kobiety i ogromne wzruszenie ścisnęło mi gardło. Pomyślałem: dla tej jednej osoby warto było prowadzić rekolekcje…

A jak powiedzieć kobiecie, która przychodzi po latach do spowiedzi, by otworzyła się na pokutę?

– Ważna jest kolejność. Nie zaczynajmy od słowa „pokuta”. Jezus mówił: „nawracajcie się”, a dopiero później: „czyńcie pokutę”. Najpierw jest przyjęcie ogromu Bożego miłosierdzia, a dopiero później możemy myśleć o zadośćuczynieniu. Łotr na krzyżu nie miał żadnych szans na pokutę (być może wycierpiał ją już przed ukrzyżowaniem…). Pierwsza jest nadzieja na nawrócenie, czyli zwrócenie się ku Bogu…

Przez szereg lat hasło „nauka stanowa dla kobiet” oznaczało przestrzeganie przed aborcją. Pomijano raczej miliony osób zranionych przez to doświadczenie…

– Dlatego jako marianie zdecydowaliśmy się przed laty na formę rekolekcji dla osób, które popełniły aborcję. Były to wówczas jedyne tego typu spotkania w Polsce. Zauważyłem, że tym osobom proponuje się bardzo niewiele. Nie chodzi przecież jedynie o kobiety, ale i o ojców, dzieci. Nie możemy ich pozostawić z tym piętnem. A często to, jak są traktowane w konfesjonale, jest przerażające… Nie słyszą o tym, że istnieje dla nich droga powrotu: przebaczenia, pojednania z Bogiem, ze sobą i –powiem rzecz dla wielu środowisk straszną – z dzieckiem, które zostało stracone. Każdy grzesznik ma drogę powrotu, Kościół otrzymał od Jezusa nieprawdopodobny dar – moc przebaczania grzechów.

Słowo „ekskomunika” nie zamyka definitywnie tych drzwi?

– Nie. Są określeni spowiednicy, którzy mają prawo udzielić rozgrzeszenia, znosząc ekskomunikę, a penitent jako pełnoprawny członek Kościoła może przyjmować sakramenty. Nie zaczynajmy nigdy od słów: „Wymyśl sobie teraz jakąś pokutę”. To konsekwencja. Najpierw jest nadzieja miłosierdzia. Zresztą kwestia pokuty to rzecz delikatna i wymagająca dobrego rozeznania. Często osoby, które nie rozpracują syndromu poaborcyjnego od strony religijnej i emocjonalnej, uciekają w retorykę religijną, rzucają się w aktywizm…

Zjednoczone siły lewicy zawołają: to wszystko przez kler. Wmawiacie ludziom, że aborcja to zabójstwo, a oni, biedni, nie potrafią poradzić sobie z wyrzutami sumienia. To efekt kościelnego prania mózgu…

– Badania psychologów jednoznacznie pokazują, że aborcja nie jest sprawą religii. To złamanie prawa naturalnego. Niedawno studiowałem opracowania, które objęły również problemy kobiet w Japonii, gdzie i religia, i kultura dopuszczają możliwość aborcji. Jest na nią przyzwolenie, generalnie „nic się nie stało”, to nawet wymiar terapeutyczny. Tymczasem u Japonek pojawia się ogromne poczucie winy. Sprowadzanie tematu do kwestii religijnych czy wmawianie, że to jedynie problem katolików, to metodologiczny błąd, niewypał już na samym starcie.

Mam prawo do brzucha! – krzyczą feministki. – To problem kobiet. Tymczasem najbardziej wzruszającą sceną filmu „Syndrom” jest obraz, gdy płacze ojciec…

– Problem mężczyzny jest taki, że nie stanął w obronie kobiety. Dla świętego spokoju powiedział: „Zrób, jak uważasz”. Zwiał. To rodzaj grzechu Adama, który nie obronił Ewy przed wężem. A miał stanąć i powiedzieć krótko: nie gadaj z nim!

 

À propos węża… Egzorcyści, z którymi rozmawiałem, mówili wprost: aborcja to furtka, przez którą do rodzin wdziera się śmierć. Jej skutki boleśnie dotykają wszystkich członków rodziny. To nie były pobożne gadki…

– Bo to prawda. Nawet dzieci, które nie mają pojęcia, że rodzice dokonali aborcji, noszą w sobie zranienie śmierci. Dlaczego? Bo przeszły przez miejsce, które powinno być najbezpieczniejszym miejscem na świecie – świątynią życia, a zostało brutalnie naznaczone przez śmierć. Cierpią często na syndrom ocalonego: mają poczucie winy, nieufność, żyją w nieustannym samooskarżeniu. Współczesny świat pisze o tych zachowaniach, ale nie nazywa ich po imieniu. Często nasza pełna zawirowań historia życia może być konsekwencją aborcji u kogoś z najbliższych. To nie teoria. Wielokrotnie słyszałem podobne opowieści na naszych rekolekcjach. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo ten oddech śmierci nas rani i rozprzestrzenia się na całą rodzinę. Niektórzy pytają: „Czy mam powiedzieć dzieciom o aborcji?”. Czasem tak, czasem nie. Tu nie ma gotowych reguł. Każda historia jest inna. Bardzo ostrożnie podchodzę do tych, które mają skłonność do ekshibicjonizmu i w ramach swoistego oczyszczenia na lewo i prawo opowiadają o tym, co zrobiły. To nie rozwiązuje problemu i jest często formą samousprawiedliwienia.

Co słyszą o swych dzieciach kobiety przyjeżdżające do Was na rekolekcje?

– Często mówi się o zabitym dziecku: „powiększył grono aniołków”. Nie. To nie jest żaden aniołek. To człowiek z krwi i kości. Osoba, która jest w niebie. Gdy zaczynałem przed laty prowadzenie rekolekcji, stąpałem po niepewnym gruncie. Nie było jednoznacznego orzeczenia Watykanu, a teologowie przerzucali się cytatami ze świętego Tomasza i Augustyna. Dzieci błąkały się w limbusie, w jakimś nieokreślonym miejscu. Ni to piekło, ni niebo – „miejsce”, powiedzmy sobie szczerze, mało atrakcyjne. Pamiętam, że stanąłem przed tymi ludźmi i powiedziałem: „Uważam, że wasze dzieci są zbawione. Są w niebie. Więcej, one modlą się za was w tej chwili”. Zaledwie kilkanaście dni po tych rekolekcjach Stolica Apostolska wydała oświadczenie: Kościół uznaje, że te dzieci są zbawione.

Jak reagują rodzice, słysząc, że ich dzieci są w niebie?

– Spada im kamień z serca. To dla nich ogromna ulga. Dotąd katowali się, i dla nich to naprawdę dobra nowina. Szok. Kobiety pytają: „Dziecko mi przebaczyło? Jak to?”. Tak jak Szczepan przebaczył Szawłowi – odpowiadam. – W niebie nie ma nieprzebaczonych historii. Tam jest jedno wielkie błogosławieństwo. Osoby, które trafiały na nasze rekolekcje, musiały przezwyciężyć lęk przed osądem. Ktoś kiedyś pytał nawet, czy na pewno nie będzie kogoś z okolicy… Ludzie boją się, jak zostaną potraktowani. Jedna z uczestniczek przyznała: „Bałam się, że to będzie pogadanka, połajanka i pouczanka”.

Rodzaj religijnej chłosty?

– Tak. Ludzie boją się mądrych życiowych rad i publicznego łomotu. Gdy zaczynam od słów: „współczujemy wam”, przeżywają szok. – Współczujemy wam – mówię – straty, która się dokonała. Nie jesteśmy tu po to, by osądzać, ale też nie będziemy klepać was po ramieniu i pocieszać: nic się nie stało, jakoś to będzie. Między osądem a usprawiedliwieniem jest wąska granica. Nie jestem od osądzania. Mam otworzyć te osoby na Boże miłosierdzie i proces uzdrowienia.

Samo rozgrzeszenie nie wystarczy?

– Nie. Znam wiele osób, które (mimo rozgrzeszenia) nie potrafią przyjąć tego, że Bóg im przebaczył. Mają tendencję do tego, by przez lata przy każdej spowiedzi wyznawać grzech aborcji. Wracają do tego nieustannie, rozdrapują rany.

Nie przeżywa Ksiądz syndromu „kropli w morzu”? Kilkadziesiąt milionów Polaków dotkniętych zranieniem aborcji i jedne malutkie rekolekcje…

– Od czegoś trzeba zacząć… Wierzę w postęp geometryczny. Jeśli jedna osoba doświadczy Bożego miłosierdzia, może o tym opowiedzieć następnym. Krąg się rozszerza. Zresztą, Boże święty, wystarczy, że jedna osoba się uratuje! Naprawdę.