O tych, co nie wrócą

Jarosław Dudała

publikacja 02.11.2010 15:00

W Iraku zginęło 22 polskich żołnierzy. Tyle samo pochłonęła dotąd misja afgańska. W kraju zostali osieroceni dzieci, żony, matki, ojcowie…

O tych, co nie wrócą The U.S. Army / CC 2.0

Wieczór 20 kwietnia 2007 r., irackie miasto Diwnija. Przez jego północno-wschodnią dzielnicę przejeżdża patrol złożony z Polaków oraz policjantów i żołnierzy nowej armii irackiej. Są zaledwie kilka kilometrów od polskiej bazy Echo. Starszy szeregowy Tomasz Jura z kawalerii powietrznej siedzi przy karabinie maszynowym, zamontowanym na wieżyczce hummera. Pod jego wozem wybucha mina pułapka. St. szeregowy Jura ginie. Czterej jego koledzy są ranni.

* * *
22 maja 2009 r. wojskowy konwój jedzie z afgańskiego miasta Ghazni do bazy polskiej Warrior. St. szeregowy Artur Pyc prowadzi opancerzony wóz MRAP Cougar. Literki MR w jego nazwie oznaczają, że jest odporny na wybuchy min (ang. mine resistant). Dochodzi do eksplozji. Tym razem mina pułapka wybucha nie pod wozem, ale z boku, na murku. Eksplozja wyrywa stalowy rygiel drzwi kierowcy. Znajduje się on na wysokości głowy st. szeregowego Pyca i uderza w nią z całą siłą. Helikopter odwozi rannego do bazy Bagram, potem trafia on do niemieckiego Ramstein, a następnie do Polski. Żołnierz umiera w szpitalu w Lublinie 8 września 2009 r.

* * *
– Przyjechali do nas o pierwszej w nocy. Nie pamiętam, kto. Ale był lekarz, kapelan, pani psycholog. Mąż ledwo ich zobaczył, to już wiedział, co się stało – wspomina matka Tomasza, Maria Jura.
Z pewnością był też dowódca jednostki, w której służył jej syn, albo jego zastępca, bo taki jest skład tzw. zespołu powiadamiania. Jego zadaniem jest dotarcie do najbliższych krewnych poległego lub ciężko rannego żołnierza, zanim poinformują o tym media. Ubrani w galowe mundury przekazują hiobową wieść. Przedtem starają się też zebrać jak najwięcej informacji o okolicznościach tragedii, bo o to często pytają bliscy ofiar.

Jurowie niewiele wiedzą o tym, jak zginął ich syn. Nic ponad to, co było napisane w gazetach.
Tomek mieszkał z rodzicami w gospodarstwie rolnym w Studziannie na Mazowszu. Uczył się dobrze, był ministrantem. Sumienny, punktualny. Grał na trąbce w założonej przez proboszcza orkiestrze dętej.
– Kopał w piłkę, lubił motory, ale nie miał własnego. A posturę miał jak Schwarzenegger – wspomina najbliższy przyjaciel Tomka, Szczepan Małachowski. – Trochę niższy ode mnie, ale mocniej zbudowany – potwierdza brat Tomka, Karol, który sam jest potężnym mężczyzną i też kiedyś służył w kawalerii powietrznej. – Żaden podkoszulek na Tomka nie pasował. Zawsze trzeba było przecinać rękawy i poszerzać – dodaje ich ojciec Władysław Jura.

Nie wybieraj sobie losu

Gdy Tomek kończył naukę w technikum elektronicznym, stwierdził: „Tak ciężko jest z pracą, to może pójdę do wojska?” – A potem to już tylko było wojsko i wojsko – opowiada matka. Najpierw znalazł się w łączności. Ale nudził się, siedząc przy radiostacji. „Nie ma tam dla mnie roboty” – skarżył się rodzicom i postanowił poprosić o przeniesienie do kawalerii powietrznej w Nowym Glinniku koło Tomaszowa Mazowieckiego. Bo służba ciekawsza, a i z domu do koszar niedaleko. – Od nas, ze Studzianny, to jakieś 20 kilometrów. Czasem to nawet jeździł do koszar na rowerze – opowiada Maria Jura. Ale rodzice nie cieszyli się z przenosin syna do jednostki szturmanów. „Nie wybieraj sobie losu” – ostrzegali go.

Tomek chciał jechać na misje zagraniczne. Pociągała go taka przygoda. Za pierwszym razem mu się nie udało – dowództwo uznało, że nie jest jeszcze w pełni wyszkolony. Ale w końcu 2006 r. zapadła decyzja o jego wyjeździe do Iraku. – Siedzieliśmy z nim po Pasterce prawie do rana. Wtedy nie było już u niego widać entuzjazmu z powodu wyjazdu. Jeszcze 4 stycznia mieliśmy próbę orkiestry. Pożegnaliśmy go. Czuł się nieswojo – wspomina Szczepan Małachowski. Krótko przed wylotem do Iraku ojciec prosił Tomka: „Nie jedź. Mam złe przeczucia. Wycofaj się”. „Teraz już nie mogę” – odparł 25-letni żołnierz.

Do wyjazdu na misje nikt nie jest formalnie zmuszony. Ale kawaleria powietrzna to jedna z najlepszych jednostek w kraju. Szturmani spod Tomaszowa wciąż są na jakiejś misji za granicą. Chcieć służyć w takiej jednostce, a nie chcieć wyjechać na misje? To byłoby co najmniej dziwne. Poza tym, jeśli chce się zrobić karierę w wojsku, to trzeba jechać na misje. Bo kogo w końcu armia ma awansować, jak nie tych sprawdzonych w boju?

Mówił: „Jest bardzo źle”

– Do kwietnia było dobrze. Jak dzwonił z Iraku, to się śmiał; był zadowolony. Ostatni raz zadzwonił w Wielkanoc. Mówił, że jest bardzo źle. Potem już nie zadzwonił – mówi Maria Jura. Ciało Tomka zostało sprowadzone do Polski w zaspawanej, metalowej trumnie. Tylko twarz można było zobaczyć przez małe okienko. – Nic prawie nie pamiętam z tego czasu, trochę tylko pogrzeb – mówi matka. Inni członkowie rodziny dodają, że już następnego dnia po feralnej nocy zjawili się dziennikarze. Chcieli rozmawiać. Ale Jurowie się nie zgodzili. Rodzina uważa, że wojsko porządnie się wobec nich zachowało. Zorganizowało pogrzeb. Przekazało należne bliskim odszkodowania i odprawy. Dowództwo jednostki zaprasza rodziców kaprala Tomasza Jury na wojskowe uroczystości. Matka nie korzysta z tych zaproszeń – widok żołnierzy za bardzo przypomina jej syna. Ale jej mąż odwiedza koszary. – Zostaliśmy też zaproszeni przez prezydenta Kaczyńskiego na Dzień Wojska Polskiego do Warszawy. Byliśmy w Belwederze – opowiada Władysław Jura.

O Tomku pamiętają też władze gminy. Nadały jego imię miejscowemu kompleksowi sportowemu.
Jurowie wiedzą, że niektóre rodziny żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie mają żal do wojska i zrywają z nim kontakty. – Ja nie mam żalu. Taką pracę wybrał. Kogo mam winić? – pyta cicho Karol Jura.
– O co mam się gniewać? Że na grób syna przyjeżdżają? Przecież nikt go do Iraku na siłę nie wziął – dodaje ojciec. Pretensji nie ma, ale – choć minęło 3,5 roku – cierpienie pozostaje. – Boli okropnie. Mówią, że czas goi rany. Ale takiej rany nic nie wygoi. Stratę dziecka pamięta się do końca – mówi Maria Jura. Dodaje jednak, że ma dwie wnuczki. – Jak do nas przyjdą, to jest lżej – mówi matka poległego żołnierza.

* * *
Trzyletni Rafałek bawi się na dywanie plastikowym pociągiem. – Powiedział, że dzisiaj przyjedzie – mówi chłopczyk. – Kto ci powiedział? – pyta mama Marzena. – Tata powiedział – opowiada maluch. Ale tata nie przyjedzie. Ani dziś, ani jutro. Tata, czyli kapral Artur Pyc z 6. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, zmarł ponad rok temu na skutek ran odniesionych w Afganistanie. Jego żona Marzena ma dziś 26 lat. Zanim to wszystko się stało, studiowała polonistykę. Na temat pracy licencjackiej wybrała cierpienie z „Wieży” Gustawa Herlinga--Grudzińskiego. To opowieść jakby wyjęta z Księgi Hioba – śmierć najbliższych, samotność, rozpacz, rezygnacja, ale także zmaganie z duchowym paraliżem, szukanie Boga, nadzieja wbrew nadziei… – Dlaczego pani wybrała akurat ten temat? – dziwili się wykładowcy. Nie potrafiła odpowiedzieć. Nie przypuszczała, że…

Czekoladowy aniołek

Marzena poznała Artura w rodzinnym Krasnymstawie, dzięki koleżance z kursu obsługi kasy fiskalnej. Artur był chłopakiem tamtej dziewczyny. Ale ona wyjechała do Włoch i między nimi wszystko się skończyło. Wtedy Artur zadzwonił do Marzeny. Albo raczej Kasi, bo tak ją nazywał. Przywiózł czekoladowego aniołka. Dziesięć miesięcy później zaręczyli się. Po kolejnych 10 miesiącach byli już małżeństwem. – Był taki opiekuńczy, wesoły – mówi Marzena-Kasia. Krótko po zawarciu znajomości z przyszłą żona Artur wstąpił do wojska. – Byliśmy wtedy ze sobą za krótko, żebym mogła mu coś sugerować. Moi rodzice jeszcze na ślubie mówili mu, żeby odszedł z wojska – mówi Marzena. Ona sama nic wtedy nie wiedziała o wojsku, nie rozróżniała nawet wojskowych stopni. – Nie miałam pojęcia, co to za batalion. Dopiero potem dowiedziałam się, że to bordowe berety, spadochroniarze. A mnie do dziś te skoki przerażają – przyznaje kobieta. – Wojsko to było jego życie – wspomina i dodaje, że jej mąż chciał jechać do Afganistanu na pierwszą i trzecią zmianę, ale wtedy urodził się Rafałek i do wyjazdu nie doszło. – Ale i tak niewiele się widzieliśmy. Ciągle były jakieś ćwiczenia. Gdy rodziłam Rafałka, był w Niemczech na poligonie – opowiada.

Proszę, wróć

Artur zgłosił się do afgańskiej piątej zmiany. Żonie mówił, że będzie w Afganistanie jeździł bezpiecznym wozem. – Tak się cieszyłam, gdy znalazł się na liście rezerwowych, tzn. miał jechać do Afganistanu, gdyby ktoś inny tam zginął – wspomina Marzena. Ale i tak pojechał. Dlaczego? – Chcieliśmy wyremontować mieszkanie. No i on po prostu lubił wojsko – mówi kobieta. Jej mąż codziennie dzwonił, pisał, przysyłał internetem zdjęcia. – Nie mogłam z nim rozmawiać przez Skype’a, bo jak go widziałam, to zawsze płakałam i mówiłam, żeby wrócił – opowiada. Dzień przed wypadkiem Artur przysłał zdjęcia. Siedział na nich w swoim wozie – uśmiechnięty, w ciemnych okularach, z karabinami w obu rękach.
Następnego dnia do bielskiego mieszkania Pyców przyjechali oficerowie z jednostki. Marzena z dzieckiem była wtedy u rodziny na Lubelszczyźnie. Zadzwonili do niej. – Powiedzieli, że miał wypadek. Że stan jest ciężki. Następnego dnia przyjechali do Krasnegostawu. Dowódca powiedział, że mogę polecieć do Artura do Ramstein – opowiada Marzena. Poleciała. – Tamtejsi lekarze nie chcieli go już leczyć. Był w śpiączce, bez szans na wybudzenie. Powiedzieli, że przeżyje najwyżej 3 miesiące, i to się potem sprawdziło. Chcieli go odłączyć od aparatury – mówi Marzena. Ale ona zdecydowała, że weźmie go do Polski. Najpierw był w szpitalu w Krakowie, potem w Lublinie. Na chwilę jeszcze nadzieje odżyły, bo w lipcu Artur chwycił ją za rękę. Jednak wkrótce potem zmarł.