Pijamy kawę jak Włosi

Beata Zajączkowska

publikacja 06.01.2021 12:15

O małżeństwie, pracy dziennikarza w Watykanie i najlepszej włoskiej oliwie opowiadają Urszula i Witold Rzepczakowie.

Urszula i Witold Rzepczakowie Archiwum państwa Rzepczaków Urszula i Witold Rzepczakowie
Wspólnie na prowadzącej do Watykanu Via Conziliazzione

Dziś watykaniści przestali być dziennikarską elitą. O Watykanie, o papieżu może pisać każdy dziennikarz. A i tematyka się zawęziła – dziennikarze nie informują o sprawach trudnych, ale o tych, na które jest zapotrzebowanie społeczne. O małżeństwie, pracy dziennikarza w Watykanie i najlepszej włoskiej oliwie opowiadają Urszula i Witold Rzepczakowie.

Beata Zajączkowska: Iranistka i historyk, którzy swą pasję podróżowania przekuli w sposób na życie… mogę tak was przedstawić?

Urszula Rzepczak: O tak! Poznaliśmy się właśnie w podróży - choć biorąc pod uwagę dzisiejsze możliwości przemieszczania się i miejsc, do których z taką łatwością ludzie docierają - niedalekiej podróży. Oboje jesteśmy z Warszawy. Mieszkaliśmy  kilka ulic od siebie, a  poznaliśmy się w Szczawnicy.

Witold Rzepczak: To był Nowy Targ. W Szczawnicy nasza znajomość się rozwinęła.

W.R.: To był czerwiec 1981 roku. Moja mama była w Szczawnicy w sanatorium, a ja do niej dojechałam, a to wtedy nie było takie łatwe. Pociąg dojeżdżał do Nowego Targu, a dalej trzeba było „zapolować”  na miejsce w PKS-ie. A, że  wszystkie autobusy były przepełnione, zostawała taksówka. „To ponad 30 km – będzie kosztować majątek” – pomyślałam i w tym samym momencie zobaczyłam dwóch sensownie wyglądających chłopaków w moim wieku, którym też nie udało się wsiąść do zatłoczonego autobusu.

W.R.: To byłem ja z kolegą. Patrzę: podchodzi do nas jakaś dziewczyna w hipisowskim swetrze….

U.R.: Dla niego wszystko co było swetrem było hipisowskie. Tymczasem Witek pojechał  w góry w koszuli i w krawacie. Bardzo adekwatnie do okoliczności! (śmiech)

W.R.: Ostatecznie dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce, a potem jako rówieśnicy, mający te same tematy do rozmów, spotykaliśmy się często podczas tych wakacji.

U.R.: My  z koleżanką mieszkałyśmy u góralki, a Witek z kolegą – nad samym strumieniem, w namiocie. Co, przyznaję, było wielką frajdą. I tak się  zaczęła nasza znajomość. Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat: ja niespełna 17, Witek 18. Był dla mnie chodzącą mądrością. Imponował mi swoją ogromną wiedzą historyczną, zainteresowaniami filmem i liceum konserwacji zabytków, do którego chodził.

W.R.: Ula  była w jednym z najlepszych wtedy liceów w Warszawie: dwujęzycznym, z wykładowym angielskim. To była wtedy wielka rzadkość.

U.R.: Marzyłam o studiach w Stanach, a za mąż wymyśliłam sobie wyjść za gitarzystę zespołu rockowego (wszystkie koncerty w Warszawie  były moje). Z koleżanką uprosiłyśmy organizatorów takich koncertów z państwowej agencji Pagart, by po każdym móc na scenie wręczać kwiaty zespołom. Poznałyśmy wtedy i Ericka Claptona i Johna Mayalla i zespół Kraftwerk…. Szalone czasy! Aż do momentu, kiedy poznałam Witka. Jak się dobrze ludzie dobiorą, to  różne pasje stanowią nie przeszkodę, a treść. Pasja do podróżowania rosła w nas z wiekiem i możliwościami. A wtedy wszystko było problemem: paszport trzeba było wychodzić, dostać i… oddać po powrocie,  dolary były problemem, bilety na pociąg, bo samolot pozostawał w sferze marzeń. Ale my razem podbijaliśmy świat. Razem było bezpiecznie. Oboje studiowaliśmy na jednej uczelni: ja na Wydziale Neofilologii, kierunku iranistyki (to język perski i kultura Iranu i Afganistanu - przepiękna, przebogata i bardzo blisko Polakom), a Witek – historię. Wtedy, w latach 80-tych, to była ostoja wolności, ten Wydział Historyczny UW. A to dla nas nie było bez znaczenia: Witek „robił” maturę w stanie wojennym, ja rok później. Wszystko inne robiliśmy razem - studiowaliśmy w dwóch sąsiednich budynkach.

W.R.: To wtedy przypadkiem na ulicy poznaliśmy dwóch Włochów: jeden z północ, z Mediolanu drugi z południa, z Reggio Calabrii. Reprezentowali dwa  charaktery i dwa różne światy. Pytali o Teatr Wielki. Wskazaliśmy drogę, ale potem utrzymywaliśmy z nimi kontakt. I tak zaczęła się nasza wspólna przygoda i w efekcie podróże. Ten z północy nauczył nas włoskiego, bo pisał listy po włosku i musieliśmy mu odpisywać ze słownikiem i podręcznikami w ręku; drugi, szaleniec: załatwił nam oficjalne zaproszenie do Włoch, a to dało nam wolność na kilka tygodni - dostaliśmy paszport! Jako studenci, kupiliśmy tańszy bilet „na Zachód” i dolary po państwowym przeliczniku. Był „orwellowski” rok 1984, a my przez Jugosławię jechaliśmy pociągiem do Włoch. Dwa dni. Do Kalabrii do rodziny naszego Giuseppego. I tak zaczęła się ta nasza pasja do podróży.

Jesteście małżeństwem z 35 letnim stażem, które z mikrofonem i kamerą idzie przez życie. Ten duet oznacza praktycznie bycie ze sobą 24 godziny na dobę, dla wielu to ogromny ciężar…

U.R.: Kiedy słyszę, że ludzie cierpią z powodu epidemii koronawirusa, bo muszą być razem przez cały dzień, nie potrafię zrozumieć, w czym problem. Uwielbiam być z Witkiem, mimo wielu naszych „twórczych” sprzeczek. Pewnie dlatego, że na początku to on, mając własną firmę i dysponując swoim czasem, zajmował się naszym synem, kiedy ja pracowałam od świtu do nocy, biorąc po trzy dyżury dziennie, po to by zyskać wolny dzień i pobyć  z synem. Nie było żadnych umów, że po równo dzielimy czas. Tak po prostu było. Dzięki Witkowi osiągnęłam to, co osiągnęłam. Pracą, zdrowymi ambicjami i jego wsparciem. Ale też w zdrowym związku dobrze jest dawać coś od siebie. Pamiętam rady starszej już mocno sąsiadki - niby staroświeckie ale jakże uniwersalne. Między innymi takie, by starać się zawsze dbać o siebie ale i o męża, a mąż o żonę. Wizualnie i duchowo. Nie wyobrażam sobie dziś żyć bez prawdziwego przyjaciela u boku. Oczywiście to małżeństwo z temperamentem, a odkąd jesteśmy we Włoszech i żyjemy w dużym stresie, temperament daje o sobie znać, zwłaszcza w czasie zdjęć, przygotowywania materiałów i łączeń „na żywo”

W.R.: Myślę, że jesteśmy dobrze funkcjonującym zespołem, w którym istnieje podział zadań. Żeby ktoś zerwał drzewo z jabłoni, ktoś inny musi mu przystawić  drabinę….

U.R.: Nie mamy  gotowych recept na szczęście i możemy tylko operować banałami: trzeba się móc docierać się w młodości: móc trzasnąć drzwiami, mieć jak się przepraszać. Pomaga podobny wiek, wzajemna akceptacja rodziców pary, a potem ich dzieci i wnuków. Jeśli coś umyka w jakimś momencie życia, bo wybieramy  coś łatwiejszego albo się boimy, to potem trzeba nadrabiać. Taka zasada: wszystko w swoim czasie. Tak wychowałam synów. Jesteśmy oboje wierzący ale raczej chowamy wiarę w sercu, nie afiszujemy się z nią. Czasem nawet zastanawiałam się czy daję świadectwo swojej wierze we właściwy sposób. Ale wygodnie przyjęłam zasadę, że człowiek taki najzwyklejszy, nawet swoim dobrym życiem może dawać najlepsze świadectwo, może na swój sposób być świętym - jak mawiał Jan Paweł II.

W.R.: Nasze małżeństwo, to nie tylko my i reszta. Dla nas, a to oboje wynieśliśmy z  domów rodzinnych, najważniejsza jest właśnie rodzina: rodzice, dziadkowie, dzieci i wnuki. Sami już mamy dwoje wspaniałych wnuków: siedmioletniego Jasia i niespełna roczną Basię.

15 lat temu przyjechaliście do Rzymu relacjonować pogrzeb Jana Pawła II i ta chwila stała się waszą codziennością. Trudno się było przestawić na życie we Włoszech?

W.R.: Najpierw przyjechała Ula, jako członek wielkiej ekipy telewizyjnej. Potem dostała propozycję objęcia placówki korespondenckiej w Rzymie, która na kilkanaście tygodni zamknięto, ale stwierdzono, że mimo iż Jan Paweł II odszedł, to wciąż jest zainteresowanie widzów Watykanem i szerzej, Włochami. Praca w Watykanie, pobyt za Spiżową Bramą może stać się codziennością, która  budzi zupełnie inne emocje niż ta, kiedy przekracza się próg Placu Świętego Piotra będąc pielgrzymem. Wtedy dominuje zadaniowość, napięcie i wieczny pośpiech, żeby zdążyć na czas z nagranym materiałem. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest. Kiedy wchodzisz z kamerą do biblioteki papieskiej i masz kilkadziesiąt sekund na nagranie jak największej liczby jak najpiękniejszych ujęć, to nawet nie widzisz samego papieża, tylko ważny obiekt w wizjerze. A warunki tam wyjątkowo trudne: wszystko „pod światło”. A po chwili  cię elegancko wyrzucają, mówiąc: Grazie, andiamo! (Dziękujemy, idziemy!). Technologia przez 15 lat naszego pobytu poszła na tyle na przód, że na przykład „ogrywając” szopkę czy choinkę w Watykanie, mogę wziąć małą,  a doskonałej jakości kamerkę i być tam jednocześnie jako operator kamery i jako osoba prywatna. Wówczas jest chwila na emocje.

U.R.: Skoro mowa o szopce. Jest dla mnie symbolem tego, co polubiłam we Włoszech. Sprawiłam sobie taką przepiękną, tradycyjną na słynnej ulicy San Gregorio Armeno w Neapolu. Na postaci z porcelanowymi głowami, w jedwabiach wydałam majątek. Ale do dziś co roku tę szopkę stawiamy w honorowym miejscu, tak jak czynią to miliony Włochów w swoich domach - budowanie samemu szopki, to tu tradycja. I tak przejęłam wiele zwyczajów, tradycji, przepisów kulinarnych – nawet na święta. Nie ma jednak nigdzie na świecie dla Polaka mieszkającego za granicą piękniejszych świąt niż w Polsce. Święta, i te nadchodzące, i tym bardziej Wielkanocne są pozbawione tego mistycyzmu, paradoksalnie wyrażanego w swojej formie. Pamiętam jak pewien wysoki watykański urzędnik, niedługo po śmierci Jana Pawła II, zarzucał Polakom, że przywiązują zbyt dużo uwagi do powierzchowności. Pytałam go wtedy o wigilijne dzielenie się opłatkiem i w ogóle o zwyczaje wigilijne, wprowadzone przez  papieża Polaka w Watykanie. Nie miał racji, bo  wiara bywa wyrażana właśnie w gestach. Jak ktoś dzieli się opłatkiem, choćby na antypodach - to na pewno Polak. I tym gestem wyraża cała swoją wiarę i  tożsamość, zwłaszcza na obczyźnie.

W.R.: Do życia we Włoszech najbardziej przyzwyczaił się Paweł, nasz młodszy syn. Piotr nigdy tu na stałe się nie sprowadził: wolał uniwersytet warszawski od rzymskiego i polską żonę od włoskiej. Dla Pawła Włochy to kraj, którego kulturę kocha, rozumie ją jak żadne z nas. Jest takim rozjemcą w domu, kiedy krytykujemy lekkoduszność Włochów, ich nie zwracanie uwagi na otaczających ludzi.

U.R.: Sami jednak zmieniamy zdanie po latach, Kiedyś irytował mnie barokowy, jak go nazywałam, kwiecisty styl pisania i mówienia, począwszy od artykułów w gazetach po tytułowanie, zwracanie się do osób wyższych rangą czy godnością. Dziś uważam, że to leżące w tradycji używanie bogatego języka, spowalnia we Włoszech zjawisko jego pauperyzacji. Kiedyś nauczycielka łaciny kazała nam w tłumaczeniach szukać polskich słów, a nie spolszczonych łacińskich. To  bardzo wzbogacało nasz język. Teraz  jestem jej za to wdzięczna i takiego też języka coraz chętniej używam, wydając wojnę „esemesom”.  Irytowało mnie też, a dziś to podziwiam, kiedy Włosi uprawiają autoreklamę. Ba, przekuwają w sukces porażki -  jak w przypadku  słynnej choinki – drapaka, która przed 3 laty stanęła tuż przed schodami Kapitolu.

W.R.: Ja nigdy nie przyzwyczaję się do niefrasobliwości Włochów w ruchu ulicznym. Tu przepisy drogowe pozostają jedynie propozycją…

U.R.: Oboje absolutnie akceptujemy włoskie celebrowanie posiłków. Tego się trzymamy, choć kolacja o dwudziestej do najzdrowszego trybu życia nie należy, to jednak to służy rodzinie. Pijamy kawę, tak jak Włosi i łapiemy się za głowę, jak ktoś pija cappuccino po obiedzie; jadamy masę warzyw, mimo że jesteśmy mięsożerni.

Wasz syn dorastał na emigracji. Chodził do włoskich szkół, ma przyjaciół wielu narodowości. Jak staraliście się zaczepić w nich polskość, tradycję, wiarę?

U.R.: We Włoszech wcale nie jest łatwo przetrwać dziecku, które przyjechało właśnie do Italii, nie zna słowa po włosku i nie ma przyjaciół. Wyrwaliśmy naszego syna w wieku dziesięciu lat z przyjaznego środowiska. Minęły lata zanim wrósł tutaj i kolejne zanim zyskał prawdziwych przyjaciół. Ale takich  na zawsze, gdziekolwiek by ich wiatry historii nie poniosły. Postawiliśmy na języki – syn zna ich kilka. Jego dwujęzyczność nie była dla nas celem, była dniem codziennym. Przyjechaliśmy tu by zostać rok, dwa - powrót do domu planowany był od początku.  To jest polski dom, w domu mówi się po polsku: o historii, polityce, kulturze obu krajów. Naturalna rzeczą było posłanie syna dodatkowo do szkoły polskiej. Tradycji uczyliśmy go empirycznie - tak samo jak to robi się w Polsce, podobnie wiary. Uważam jednak, że takich wracających, znających dwie mentalności, wykształconych młodych ludzi nie wykorzystuje się właściwie w Polsce, nie docenia ich. A  to skarby.

W.R.: Paweł próbował mówić  w  domu po włosku. Ja zabraniałem. Stale mu przypominaliśmy, „skąd nasz ród” i pilnowaliśmy, żeby nie uległ zitalianizowaniu. Rażą  nas  mamy Polki mówiące do dzieci po włosku. Jak to nierzadko słyszy się w  samolotach.

Bardzo pielęgnujecie więzy rodzinne. Tradycją stały się wasze wspólne wakacje nie tylko z synami, ale także synową i wnukami. Wspólnie jeździcie nawet do Afryki i nie są wczasy all inclusive, tylko prawdziwa przygoda…

W.R.: Natura uczy życia, a  takie wyjazdy, które są wymagające pod względem długich i żmudnych przygotowań bardziej integrują, niż te organizowane przez biura podróży. Samemu bowiem się wypatruje ciekawych miejsc, dokumentuje je, opłaca noclegi, wyznacza trasy, wynajmuje samochody i samemu nadzoruje się wykonanie planu. Każdy ma wtedy jakąś rolę do spełnienia, co buduje funkcjonalność grupy, która tak właśnie powinna funkcjonować w życiu codziennym. A dziś  niejednokrotnie tak już nie jest.  

U.R.: Najpierw zawodowo trafiliśmy  do Afryki. Chcieliśmy pokazać  dzieciom ten cud świata. Tam  człowiek wraca  do korzeni wszystkiego.  To są prawdziwe wyprawy, dopracowane z największą precyzją, a i tak wymagające ciągłej uwagi i decyzji. Czasem przez wiele godzin nie spotykamy nikogo, codziennie śpimy w  namiotach, codziennie w buszu, na pustyni, codziennie rozpalamy ogień – inaczej nic ciepłego nie zjemy.  Jada  się dużo mięsa, które w Namibii, Botswanie, RPA jest doskonałe. Warzywa i zwłaszcza owoce są niemal zakazane ze wglądu na słonie. Te, wyczuwając  jabłko gotowe są przewrócić  samochód. Trzeba znać zasady - nie stawać zwierzętom na drodze do wodopoju. Jak je szanujesz, one pozwalają się obserwować, o można robić to godzinami. To nie Zoo i nie cyrk - to nauka Porządku Świata. Po Afryce jesteśmy chyba bardziej konserwatywni. O Afryce można rozprawiać  godzinami. My pokazaliśmy ją dzieciom, a one swoim dzieciom. Nasz 4-letni wnuczek, którego zabraliśmy na jedną  z wypraw okazał się być najlepszym w tej grupie podróżnikiem.

Dzięki Waszym relacjom dowiadywaliśmy się, jak wygląda Rzym podczas pandemii. Czym było dla Was doświadczenie pracy w tym czasie?

W.R.: Nigdy nie traktowaliśmy pandemii – a pierwsza fala dała się tu szczególnie we znaki – jak frontu walk wojennych. To był kolejny front pracy. Jeśli ktoś  posiada dobre podstawy edukacyjne, ciekawość świata i umiejętność obserwacji to potrafi rzetelnie przekazywać informacje, nie naciągając ich, nie skandalizując. Taka idea przyświeca nam zawsze i także w czasie pandemii. Bardzo niepokoiły nas filmy ze szpitali nagrywane telefonami komórkowymi przez samych lekarzy, zrezygnowanych, nie mających już  siły i  tak bezradnych wobec braku  aparatów tlenowych. Wówczas to, z czym Włochy się mierzyły,  było Polakom dalekie, niewyobrażalne. Od samego początku pandemii prowadzę sam statystyki zachorowań, wyzdrowień. Mam swoje „krzywe” w komputerze - a to plus wiedza szkolna pozwala snuć wnioski na temat możliwych scenariuszy.

U.R.: Zachowywaliśmy dużą ostrożność, bo jako ekipa telewizyjne nie jesteśmy robotami, tylko ludźmi podatnymi na zakażenia. Kiedy po pierwszej fali przeszliśmy się po Warszawie i zobaczyliśmy tłumy ludzi bez masek ogarnęło nas przerażenie wobec tej niefrasobliwości. Większe chyba  nawet niż na widok pustych w czasie lockdownu ulic Rzymu. Mamy jeszcze jedną obserwację. Przykrą. We Włoszech wszystkie siły polityczne  potrafiły się wobec nieznanej zarazy zjednoczyć, nie przeszkadzały sobie. Miały jeden cel. W Polsce obserwowaliśmy zgoła inną sytuację.

W.R.: Co do niefrasobliwości ludzkiej – ona ma taką samą  twarz wszędzie. We wrześniu byliśmy służbowo w Wenecji. Miejscowi, Włosi przykładnie mieli zasłonięte nosy i usta. Przyszedł weekend - dotarli tam turyści z Francji i Niemiec, którzy  maseczkami się nie przejmowali.

U.R.: To co mną wstrząsnęło, to relacje z początków pandemii ze szpitali włoskich. Uświadomiłam sobie jak bardzo stan zdrowia może pogorszyć w  krótkim czasie: To opowieść lekarza, który wspominał widok samochodów holowniczych wywożących z parkingów auta tych pacjentów którzy przyjechali do placówki o własnych siłach z w miarę  dobrym samopoczuciem, i już nigdy stamtąd  nie wyszli.

Twoja praca korespondenta telewizyjnego to nie tylko Rzym, ale także w dużej mierze Watykan. To zamknięty świat, do którego niełatwo przeniknąć i relacjonować co się dzieje za Spiżową Bramą. Tam na każde wejście z kamerą trzeba mieć specjalne pozwolenie…

U.R.: Dziś mamy już przetarte szlaki, znamy wielu watykańskich urzędników. Pamiętam nasze pierwsze kroki. To był inny świat. Na pewno bardziej skostniały z milionem zasad, do których jeśli dziennikarz się nie dostosuje, to  musi liczyć  się z odebraniem akredytacji.  Ekipom telewizyjnym  bardzo trudno jest pracować wewnątrz Watykanu, bo zezwolenie na realizacje zdjęć jest bardzo konkretne. Jeśli jest zgoda na sfilmowanie np. grobu Jana Pawła II, to  można filmować tylko ten grób i kaplicę ale już nie resztę bazyliki. Na Placu św. Piotra nie wolno przeprowadzać wywiadów ad hoc. Ba świadomość tych zakazów czasem ciąży, bo przyjezdny dziennikarz, jak złamie zasady, to  najwyżej dostanie  pouczenie, akredytowany na stałe ryzykuje utratą zgód na filmowanie w przyszłości. Kontakty, wiedzę zdobywa się stopniowo, jak w  każdym innym, tak zamkniętym środowisku. 15 lat temu zupełnie inaczej patrzyliśmy na Watykan, na to centrum, serce Kościoła katolickiego. Z czasem, dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to także państwo, biurokracja, kariery urzędnicze. Z drugiej strony być tutaj, to posiadać ciągły dostęp do dokumentów papieskich. Tu  jest się na bieżąco z przesłaniami papieża, z reakcjami wiernych. To dodaje wielowymiarowości, zarówno obserwacji dziennikarskiej, jak i z punktu widzenia osoby wierzącej. Zawodowo najwięcej satysfakcji dostarczały nam pierwsze lata pracy w Rzymie, kiedy dokumentowaliśmy jeszcze pontyfikat Jana Pawła II – szczerymi, pewnymi emocji opowieściami nagranymi z wieloma współpracownikami papieża, Watykan przed nami się otwierał. Dziś już wielu z tych ludzi nie żyje. Ale nam pozostały bogate archiwa, które kiedyś pewnie wykorzystamy do jakiejś książkowej opowieści.

Czy praca dziennikarska za Franciszka jest inna niż za poprzednich papieży?

U.R.: Był taki jeden mądry watykanista, który powtarzał, że życie Kościoła jest jak skurcz i rozkurcz serca. I dużo w tym prawdy, jak przyjrzymy się ostatnim trzem pontyfikatom. Jan Paweł II tworzył prawdziwą komunikacje społeczną w Watykanie, tworzył świetnie zorganizowane Biuro Prasowe, wykształciło się przy nim całe pokolenie doskonałych watykanistów. Wspaniali ludzie - i wcale  nie wszyscy wierzący. Wszyscy jednak z wielką wiedzą i szacunkiem dla tematyki, o której opowiadali światu. Przekaz Benedykta XVI – trudniejszy - wymagał wytłumaczenia, uproszczenia. A  tego dokonywali właśnie ci „starzy watykaniści”, autorytety, których nazwiska były znane na całym świecie. Powoli zaczęli odchodzić  na emerytury, umierali.

W.R.: Z nadejściem obecnego pontyfikatu, zmienił się system pracy - jest dużo swobodniej, na wiele można sobie dziś pozwolić, ale i watykaniści przestali być  dziennikarska elitą. Dziś o Watykanie, o papieżu może pisać  każdy dziennikarz, jednego dnia informujący o dziurach w jezdni, innego o zagadnieniach poruszanych w papieskiej encyklice. A i tematyka się zawęziła – przewija się wciąż kilka tematów, dziennikarze nie informują o sprawach trudnych ale o tych, na które jest zapotrzebowanie społeczne. Można czasem odnieść wrażenie, że informacje o papieżu, Watykanie, o wierze sprowadzają się do skandali, że nie ma już miejsca na duchowość.

Wielokrotnie byliście w elitarnym gronie dziennikarzy lecących na zagraniczne pielgrzymki papieskim samolotem. Daje to okazję do bardziej intymnych spotkań z papieżem?

W.R.: Lot samolotem papieskim i obsługa pielgrzymek jako ekipa „volo papale”, to bardzo ciężka praca. Programy papieskie są bardzo napięte, a dziennikarze wszędzie muszą być przed papieżem, nagrać tam materiały, wywiady, komentarze, relacje i przed końcem jednego punktu programu, przemieścić się jeszcze przed główny gościem w miejsce drugiego punktu. Zwłaszcza że papież czasem leci śmigłowcem, a dziennikarze autokarami. Prawie nie ma czasu  na sen. Jest za to poczucie, że jest się najbliżej, jak się da. Mamy wówczas przywilej obserwacji wydarzeń niemal z punktu z jakiego obserwuje je sam papież. Tak, to właśnie pielgrzymki papieskie w gronie dziennikarzy samolotu papieskiego są dla dziennikarzy najciekawsze z zawodowego punktu widzenia.

U.R.: Do tego dochodzi na bieżąco wymiana poglądów, jak kto zrozumiał dane przesłanie papieskie. Ta „elita” ma dostęp do informacji z pierwszej ręki, ma przywilej uśrednienia oceny i stanowisk. Czasem to przypomina konsultacje grona specjalistów, debatujących na temat dlaczego to i to zostało lub nie zostało powiedziane tu i teraz. Ta grupa dziennikarzy ma dostęp do tekstów wystąpień papieża na dany dzień już przed świtem. Oczywiście obowiązuje embargo, czyli zakaz przekazywania informacji do określonego momentu. Dziś jest łatwiej, bo docierają one elektronicznie ale kiedyś trzeba było o 3.30 , o 4.00 odbierać  teksty osobiści i było na to 10 minut. Zaspałeś, nie dostawałeś tekstu i basta. Nie miałeś jak się przygotować.

Skąd się wzięła wasza miłość do śródziemnomorskiego złota. Ty Ulu jesteś jedyną Polką, która zrobiła kurs sommelierski oliwy…

U.R.: To był trudny dla mnie zawodowo czas, ale jego plusem było to, że wreszcie mogłam zrealizować swoją pasję i przez rok uczestniczyć w takim kursie sommelierów oliwy. Tym ciekawszym, że nie tylko szpikowano uczestników ogromną dawką wiedzy ale połączonym z degustacją gamy oliw na każdych zajęciach. A jak lepiej poznać rzecz niż empirycznie? Oliwę pokochałam kupiwszy pierwszej jesieni we Włoszech taką prosto z tłoczni, przy mnie wyciskaną. Ten zapach letnich łąk, ogrodów i gajów! Ten smak, w niczym nie przypominający tego, co kupowałam wcześniej w supermarketach. Wtedy człowiek dopiero przekonuje się, że oliwa, to sok! Nadto oliwa, drzewa oliwne, gaje tak mocną wplecione są w historię i kulturę śródziemnomorską, chrześcijaństwa i judaizm, że już samo to fascynuje. Zaczęłam poznawać historie producentów oliwy i ich samych: rolników ale i aktorów, prawników, którzy tę pasję dzielą i sami produkują oliwę. To piękna pasja i jakże praktyczna – dziś mam gamę butelek w kuchni i dobieram oliwy do dań, uczę innych jak to robić i trochę sprzedaję w internecie. Stworzyłam markę Olio d’Autore (Oliwa autorska), z której jestem bardzo dumna.

W.R.: Ale z oliwą  mieliśmy do czynienia  już wcześniej podczas naszych podróży: pierwszy raz próbowaliśmy świetnej u Beduinów w Tunezji; potem – wyśmienitą  w Andaluzji, w Hiszpanii. To tam po raz pierwszy byłam w tłoczni oliwy i ją  filmowałem…  

A jak wybrać najlepszy sok z oliwek… żeby był zdrowy i doskonale smakował?

U.R.: Najlepiej  mieć możliwość spróbowania, porównania. Trochę  to podobne do degustacji wina. Sprawdzamy zapach (mogą być nuty ziół, karczochów, trawy, owoców, jabłek, pomidora), potem smak. Nabieramy odrobinę w usta, napowietrzamy kącikami ust i połykamy. Oliwa powinna rozchodzić się po podniebieniu woniej niż woda i nie powinna pozostawiać posmaku zjełczałego oleju. Taka jest zła (stara lub oszukana, mieszana ze starą). Jeśli drapie w gardło, to należy do tych najlepszych - posiada bowiem dużo przeciwutleniaczy, jest zdrowa. Gorzkie oliwy, to oznaka  dużej zawartości witaminy E. Oliwa ma być „szczypiąca i gorzka”- im bardziej tym lepsza. We Włoszech są setki odmian drzew oliwnych – stad oliwy bardziej i mniej delikatne w smaku. Z czasem każdy smakosz wyrobi sobie zdanie, jaka oliwa jest najlepsza w  połączeniu z jaką potrawą. Kupując w sklepie warto sprawdzić czy jest wskazany konkretny producent  i kampania tłoczenia oliwy (to zawsze przełom roku). Oliwa  dobrze przechowywana może stać miesiącami, a  nawet latami. W domu otwartą butelkę trzeba trzymać z dala od źródła ciepła, światła i tlenu).

Czym pachnie w święta wasze mieszkanie?

W.R.: Wigilia ma być polska. Żadnych krewetek. Jedynym odstępstwem jest panettone – włoska tradycyjna drożdżowa baba.

U.R.: Witek mówi o krewetkach, bo kiedy zaproszono nas na pierwsze święta do domu włosko-polskiego, podano nam  kluski z krewetkami. Były pyszne ale w Wigilię polujemy na karpia i przygotowujemy te wszystkie dwanaście tradycyjnych potraw,  o których tu nikomu się nie śniło: m.in. barszcz czerwony z uszkami, pierogi z kapustą  i z grzybami, śledzik z cebulką i z ziemniakami w mundurkach , makowiec. Tym pachnie nasz włoski dom i wtedy  jesteśmy niby w środku Rzymu, a jednak w Polsce

Najbardziej niezwykłe Boże Narodzenie…

W.R.: I tu już kłaniamy się tradycji włoskiej. Lubimy odwiedzać przepiękne Borga, średniowieczne miasteczka z żywymi szopkami – tak  naturalnie tam wyglądającymi, gdzie mieszkańcy w strojach średniowiecznych przechadzają się i handlują wyrobami lokalnymi….

U.R.: Najbardziej niezwykłe Boże Narodzenie łączy się z tradycją. Jedno z pierwszych naszych w Watykanie, kiedy mieliśmy szczęście z dziećmi i rodzicami być tuż przy ołtarzu w czasie pasterki, odprawianej przez papieża Benedykta XVI. Poza tym w ciągu ostatniej półtorej dekady najbardziej niezwykłe Święta, to te nieliczne, które spędzaliśmy w Polsce wśród najbliższej rodziny. Nie ma nic piękniejszego.