Jak o bezwładnić kurę?

publikacja 10.11.2010 19:50

O kryzysie braci kaznodziejów i Lecha Poznań z dominikaninem Wojciechem Prusem rozmawia Marcin Jakimowicz.

O. Wojciech Prus Jakub Szymczuk O. Wojciech Prus

Wojciech Prus ur. 1964 w Poznaniu – dominikanin, patrolog, wieloletni duszpasterz akademicki, dyrektor Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze”, zagorzały kibic poznańskiego Lecha.

Marcin Jakimowicz: O zmroku święty Dominik leżał krzyżem na posadzce bazyliki św. Sabiny i płakał: – Boże, co się stanie z grzesznikami? A polscy dominikanie mają przyklejone uśmiechy i gotowe odpowiedzi…

O. Wojciech Prus: – Może i tak... Gdybyśmy mieli za zadanie gorszenie ludzi i pozbawianie ich nadziei, to może byśmy tego uśmiechu nie prezentowali. Naszym zadaniem jest budowanie. Trudno mi mówić o tym, jak to jest z dominikanami w ogóle. Ja mam teraz pewien kłopot z tym wylewaniem łez z powodu innych ludzi. Jestem z pokolenia „Solidarności”. Mam we krwi grę drużynową. Był we mnie bardzo mocny mit „Solidarności” – czasu, gdy graliśmy razem. Ale to jednak ludzki mit: wiele osób zeszło z piedestału. Przeszliśmy przez rozczarowanie, nierzadko słychać, że ideał sięgnął bruku.

Przed dwudziestu laty potrafiłem na jednym oddechu wymienić ze dwudziestu dominikanów i ani jednego paulina. A potem te nazwiska zaczęły się wykruszać. Może zbytnio skupialiśmy się na ludziach?

– Nieprzypadkowo mówię o upadku mitu „Solidarności”. Wydaje mi się, że my – dominikanie – przechodzimy podobną drogę. Był czas odwagi, zwycięstw drużynowych i dobrze, że tak było. Ale zobaczmy: nie ma w polityce takiej nienawiści między postkomunistami a byłymi działaczami „Solidarności” jak między ludźmi, którzy wyszli z tego samego obozu i założyli dwie różne partie. Ta szarpanina jest absolutnie niezwykła i absurdalna. Ja przez kilka dobrych dni łapałem się za głowę i byłem głęboko rozczarowany tym, że nie powstał PO–PIS, czyli koalicja, na którą liczyło tak wielu Polaków. Potem kilka lat zajęło mi dojrzewanie do stwierdzenia: spokojnie, to tylko polityka.

A my mamy westchnąć: – Spokojnie, to tylko zakon braci kaznodziejów?

– Może analogia jest dobra. Mówimy tylko o doczesnych, ludzkich konstrukcjach i staraniach. Może ten mit był i panu w pewnym momencie potrzebny. Tak by się chciało mieć paru świętych na cokołach jeszcze za ich życia! Pewnie dlatego potrafił pan wymienić tę dwudziestkę… Ale ludzki mit musi przejść próbę czasu i prędzej czy później widać, że Kościół składa się z samiutkich grzeszników. Mam problem z Dominikowym współczuciem, bo nie wiem jeszcze, czy płaczę ze względu na grzesznika, czy dlatego, że to ja poniosłem porażkę i coś mi się po ludzku rozsypało.

Żartował Ojciec ostatnio: „Ojciec Badeni miał szczęście. Zmarł jako dominikanin. To rzadkość”. Gorzki żarcik…

– To prawda. Po wczorajszej przegranej Lecha Poznań z Górnikiem Zabrze napisałem do znajomych, że będziemy mieli najpiękniejszy stadion w drugiej lidze. Na to jeden z moich współbraci powiedział: „To nie fair. Zagrałeś faul. Masz być człowiekiem nadziei”.

O tym, że kolejny dominikanin zrzucił habit, dowiadujemy się często z „Wyborczej”. Towarzyszy temu atmosfera skandalu. A jak reaguje współbrat widzący, że po latach zwalnia się miejsce w zakonnym chórze?

– Reaguję wkurzeniem, przyznam się bez bicia. Zwłaszcza jeśli chodzi o ostatnie odejścia – bardzo nagłośnione. Czasem wydaje mi się, że te spektakularne odejścia są elementem zaplanowanego rozwoju kariery, że ktoś przy pomocy mediów próbuje usprawiedliwić swą decyzję, albo wreszcie ucieka od tego, że tak naprawdę nie da się przestać być księdzem.

Co to znaczy?

– Chodzi o potrzebę nauczania. To człowiek ma we krwi. I taka osoba po opuszczeniu zakonu dalej naucza, publikuje, głosi…

Ale dlaczego nie wychodzi kuchennymi drzwiami, tylko przy błysku fleszy?

– Trudno mi odpowiedzieć, nie chcę włazić w psychoanalizę. Mam pewne podejrzenia, że to sposób radzenia sobie z sytuacją. Łatwiej odpowiedzieć: To „oni” są niedobrzy, „oni” się nie sprawdzili. Trudniej powiedzieć: Mit rozsypał się, ale budujemy dalej – mniej na ludziach, bardziej na Bogu.

W życiu duchowym każdy kryzys jest błogosławiony. Jest szansą powrotu do Boga. Zaczęliście już śpiewać: „Święty kryzysie, módl się za nami”?

– Nie, jeszcze nie. Na co dzień tego nie widać. Na co dzień jest walka, zdenerwowanie, rozgoryczenie, jak po porażce. Znów nam nie idzie. Jak Lechowi Poznań – czwarta porażka z rzędu. Muszę się w życiu duchowym przekopywać przez to wkurzenie, które jest jednak kibicowskim sposobem przeżywania. Jeden z moich braci, gdy jechałem ostatnio na Kapitułę Generalną do Rzymu, rzucił z sarkazmem: „Spytaj tam, czy można pozostać w zakonie”. To troszkę jak z tym Badenim. Przypomina cyniczny sposób radzenia sobie z bólem. Na co dzień nie widzi się błogosławionych skutków kryzysu. Jest ciężka orka.

Hiob też nie krzyczał: Błogosławiony jesteś za to, że mnie miażdżysz. Był szczery do bólu. Rozmawiałem kiedyś z egzorcystą. Opowiadał: „Widziałem, jak Bóg działa przez charyzmatyka o. Pereirę. Najdłuższy egzorcyzm jego życia trwał 3 minuty. A ja modlę się często latami i nie widzę owoców”…

– Wczoraj, mówiąc o Ewangelii o grzeszniku i celniku w świątyni, odwołałem się do obrazu: jestem sam z piłką, wychodzę przed obrońcę, staję przed puściutką bramką i… przestrzelam.

W ostatniej minucie finału Ligi Mistrzów?

– Wystarczy, że to finał naszego podwórka. Myślę, że lepiej dla naszego przeżywania wiary, gdybyśmy nie używali wyświechtanego słowa „grzesznik”, ale po prostu „przegrany”. Mówiłem to kazanie, podbudowywałem ludzi na okoliczność porażek: „Zobaczcie, usprawiedliwiony wyszedł ten, który przegrywał, nie zwycięzca”. Tylko że potem oglądnąłem mecz Lecha z Górnikiem (śmiech)... Co tu dużo gadać: wszystkie kazania mówimy o sobie i do siebie. I musimy je od razy przeżywać na sobie.

Może trener Zieliński przejął się niedzielną Ewangelią i świadomie pokazał niemoc?

– Może? (śmiech). Łatwo mówi się kazania, a potem człowiek nie potrafi przeżywać zwykłej porażki swej drużyny. Jest kompletnie bezbronny. A co dopiero wobec odejść braci!

Ale wreszcie może zawyć do Pana Boga: Ratuj! Może stoi Ojciec po drugiej stronie reflektora: rzuca światło, samemu stojąc w cieniu?

– Nie mam pojęcia… Zauważyłem, że gdy pracowałem w krakowskiej „Beczce”, wszystkie nawrócenia czy radykalne przemiany u studentów, których byłem duszpasterzem, dokonywały się wtedy, gdy mnie nie było. Póki byłem na miejscu, nic się nie działo. A potem przyjeżdżałem i wysłuchiwałem poruszających historii…

Ale dzięki temu nie mógł Ojciec powiedzieć: „My z Panem Jezusem”…

– To prawda. Może ja jestem jak Franciszek Smuda, który twierdzi, że Lech zdobył mistrzostwo, bo on go dobrze przygotował, a potem odszedł? Oczywiście, że mogłem ewangelicznie westchnąć: „Sługa nieużyteczny jestem”. Takie rzeczy czyta się znakomicie, ale gdy to na człowieka spada…Kiedyś do poznańskiego klasztoru przyjechali włoscy kapłani, pracujący w brazylijskich slumsach: Antonello Cadeddu i Enrique Porcu. Tłumy ludzi. Ja ich tłumaczyłem, dobrze nam się współgrało, wpadliśmy w rezonans. Zdziwiłem się, że to, co oni mówili, było proste. Nic nowego, klasyka gatunku – a ludzie walili drzwiami i oknami. Zapamiętałem jednak bardzo jeden przykład. Ojciec Enrique opowiadał o tym, że babcia uczyła go, jak się unieruchamia kurę. Trzeba narysować na asfalcie linię, a potem chwycić kurę i zbliżać ją powoli do tej linii. Ona w pewnym momencie dostaje tak zwanego strita, zeza, fiksuje, jest ogłupiała. To ją paraliżuje.

Jaki związek ma kura z moim życiem duchowym?

– Człowiek tak skupia się na swym grzechu, że w pewnym momencie nie widzi niczego innego tylko tę jedną linię. I to go paraliżuje. Przykład jest genialny. Ja nie wiedziałem, że kury tak mają. Ale wierzę tym facetom, bo pochodzą z Sardynii, z kontekstów wiejskich (śmiech). Oni mają niezwykłe charyzmaty. Gdy pytaliśmy, o co chodzi z tymi darami, wyjaśniali: – W początkach Kościoła też tak było. By trafić do ludzi w slumsach Brazylii, Duch Święty musi działać tak spektakularnie jak w początkach Kościoła.
Oni ruszyli z Najświętszym Sakramentem i powiedzieli: „Idźcie za nami i też nakładajcie ręce”.
Ruszyliśmy. Idę i cały czas kontroluję ich kątem oka. Oni nakładają ręce i bach, bach – ludzie padają na ziemię…

…albo wstają z wózków inwalidzkich…

– Wtedy akurat nie wstawali, tylko spoczywali w Duchu Świętym. A ja nakładam, nakładam i nic. W pewnym momencie patrzę na swe ręce: – Kurczę, a może nienamaszczone?

Podobny problem miało kilku księży, z którymi rozmawiałem…

– Potem był jeszcze ciekawszy motyw. Po Mszy ludzie znowu walą, by Włosi dotknęli ich indywidualnie. Mówię: „Są wyczerpani, muszą coś zjeść. Zobaczcie, jest tu kilku kapłanów, my też będziemy nakładali na was ręce”. Zaczęliśmy błogosławić. A ludzie podchodzili, przyjmowali to błogosławieństwo, a potem… dalej ustawiali się w kolejce do Włochów…

A ja świetnie pamiętam Ojca homilię sprzed lat. W czasie Triduum opowiadał Ojciec o pewnym włoskim maleństwie…

– To było pod Rzymem. Jakaś kobieta podwoziła mnie do domu. W kazaniu rozgrzałem się, mówiłem o tym, że wszystko wokół rodzi się do życia, puszcza listki, kwitnie, wybucha wiosna, taniec życia, szaleństwo zmartwychwstania. Nagle ta kobieta mówi: „Ja nie mogę słuchać takich kazań”. Myślę: „Ooo, teraz się zacznie”. A ona opowiada: „Od dziesięciu lat czekamy na dziecko. Bezskutecznie. Nie mogę słuchać o tym tańcu życia”. Powiedziałem: „Pomodlę się za was”. I oczywiście się nie pomodliłem, bo zapomniałem. Ale ta historia ma dalszy ciąg. Bo ja po powrocie do Polski dostałem od tej kobiety list. W okolicach Bożego Narodzenia. A w kopercie było zdjęcie jej nowo narodzonego dzieciątka…

Data nieprzypadkowa. Boże Narodzenia, a nie „narodzenie dzięki modlitwie wstawienniczej o. Wojciecha Prusa”…

– Też tak to odczytałem... To On działał. A list był takim Jego uśmiechem. Poczułem, jakby puszczał do mnie oko…