Polska bez powiatów

Jacek Dziedzina

publikacja 15.11.2010 09:30

Czy powiaty są potrzebne, aby władza była bliżej obywatela? Dlaczego jedne drogi w mieście są równe, a inne równiejsze? I kto straciłby, a kto zyskał na likwidacji powiatów?

Polska bez powiatów

Konia z rzędem temu, kto nie ma wątpliwości, kogo właściwie wybiera w wyborach samorządowych. Owszem, w przypadku wójta, burmistrza czy prezydenta miasta sprawa jest dość prosta – głosujemy na gospodarza naszej miejscowości w sposób bezpośredni. Nawet w przypadku wyborów do rady gminy wszystko jest w miarę jasne: radni będą odpowiadać za podstawowe sfery życia społeczności lokalnej. „W miarę” jasne, bo jest pewien niuans: w miejscowościach do 20 tys. mieszkańców głosujemy bezpośrednio na kandydatów, natomiast w większych – wprawdzie też oddajemy głos na konkretne nazwisko, ale jednak w liczeniu głosów najpierw bierze się pod uwagę to, czy lista, z której startował kandydat, przekroczyła próg 5 proc. (to system proporcjonalny, jak w przypadku wyborów do sejmu). Wiadomo jednak, za co radni, wybrani tak czy inaczej, odpowiadają.

Można natomiast śmiało założyć, że większość wyborców (z wyżej podpisanym włącznie) nie do końca rozumie, jakie kompetencje mają wybierani przez nich radni powiatowi. Brak orientacji dotyczy nie tylko mieszkańców mniejszych gmin należących do powiatu ziemskiego. Problem dotyczy także miast, które nie posiadają praw powiatu, a są stolicą powiatu ziemskiego – tam panuje dwuwładza: rządzi zarówno prezydent, jak i starosta powiatowy. A właśnie: skąd się wziął starosta, skoro wybieramy tylko radnych powiatu? I dlaczego mieszkaniec Inowrocławia dowód osobisty odbiera w urzędzie miasta, a prawo jazdy w starostwie powiatowym? Jak miasto ma zapewnić sprawną komunikację miejską, jeśli przystanek znajduje się przy nieremontowanej ulicy należącej do powiatu? Dla niektórych to zamieszanie jest wystarczającym powodem, by powiaty w ogóle zlikwidować. Czy słusznie?

Kto tu rządzi?

W wyniku reformy samorządowej sprzed ponad dekady mamy dziś dwa rodzaje powiatów: ziemskie i grodzkie. Pierwsze z nich skupiają od kilku do kilkunastu gmin wraz ze swoim centrum, którym jest jakieś miasto (np. Rybnik, Kraśnik, Nysa). Natomiast „powiaty grodzkie” to tak naprawdę określenie potoczne. Bardziej poprawne jest mówienie o mieście na prawach powiatu (np. Bytom, Nowy Sącz, Jastrzębie-Zdrój). Dodajmy, że stolice powiatów ziemskich mogą, choć nie muszą, być zarazem miastami na prawach powiatu. Jeśli stolica powiatu ziemskiego jest jednocześnie powiatem grodzkim (np. Rybnik, Lublin, Częstochowa), to podział władz jest dość klarowny: prezydent takiego miasta jest zarazem starostą powiatowym, a rada miasta spełnia też funkcje rady powiatu. Podobnie jest w sytuacji powiatu grodzkiego, który nie jest stolicą żadnego powiatu ziemskiego (Jastrzębie-Zdrój, Chorzów, Żory) – władze powiatowe i miejskie skupione są w rękach prezydenta i rady miasta.

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja miasta, które jest centrum powiatu ziemskiego, ale nie posiada statusu miasta na prawach powiatu (a więc nie jest powiatem grodzkim). Takim miastami są m.in. Inowrocław, Wałbrzych, Mielec, Ełk, Starachowice, Gniezno, Głogów, Wodzisław Śląski. Pierwsze z nich, chociaż liczy prawie 80 tys. mieszkańców i jest stolicą powiatu ziemskiego, nie jest miastem na prawach powiatu, podczas gdy Sopot, z 40-tysięczną społecznością, takim miastem jest. W konsekwencji władza w Inowrocławiu czy Mielcu podzielona jest między prezydenta i radę miejską z jednej, a radę powiatu i starostę z drugiej strony. Z punktu widzenia tych miejscowości utworzenie powiatów ziemskich, do których włączone zostały miasta prezydenckie, bardzo skomplikowało zarządzanie tymi miastami, zahamowało rozwój gospodarczy i infrastruktury drogowej. Sama procedura wyłaniania starosty rodzi wątpliwości.

Od biurka do biurka

Najważniejsze ulice w większości wymienionych miast (będących stolicami powiatów ziemskich, ale niebędących powiatami grodzkimi) są własnością powiatu, województwa lub rządu. Do tego dochodzą jeszcze drogi miejskie. Istnienie czterech zarządców dróg na terenie jednej gminy uniemożliwia spójne działanie w zakresie ich utrzymania. Włodarze miasta muszą uzyskać zgodę starostwa powiatowego w sprawach dotyczących ruchu drogowego, remontów i inwestycji drogowych, lokalizacji przystanków autobusowych. Podobnie jest ze szkołami na poziomie ponadgimnazjalnym: te należą do powiatu, więc miasto nie może rozwijać odpowiedniej infrastruktury. Ponadto podzielone są kompetencje w takich sprawach jak pomoc społeczna czy architektura. Zupełnie kuriozalne są sytuacje, gdy w jednym mieście takie sprawy jak dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracyjny załatwia się w różnych urzędach. Oczywiście naturalne jest, że najpierw mieszkaniec idzie z każdą sprawą do urzędu miasta. Tam natomiast dowiaduje się, że wprawdzie dowód może tu wyrobić, ale prawo jazdy musi sobie załatwić w starostwie.

Jeśli chodzi o zarządzanie drogami czy załatwianie dokumentów, w nie lepszej sytuacji są gminy (w tym również miasta), które leżą na terenie powiatu ziemskiego. Często widać różnicę w stanie dróg należących do gminy w porównaniu z drogami powiatowymi. W jednej z takich miejscowości właściciele domów położonych przy drodze należącej do powiatu od dawna domagali się jej remontu. Przez całą kadencję nie było efektu. Parę tygodni temu nagle, w ciągu tygodnia, droga zmieniła się nie do poznania. „Załatwił” to aktualny starosta powiatowy, który… ubiega się o urząd burmistrza w tejże miejscowości. Nieporozumieniem jest także to, że mieszkańcy gminy, która leży kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów od centrum powiatu, sprawy związane na przykład z rejestracją pojazdu muszą załatwiać poza swoją miejscowością. Podobnie ma się rzecz z rejestracją bezrobotnych: mieszkańcy mniejszych gmin muszą załatwiać to „w powiecie”.

Dzień drapania się po głowie

Podstawowe pytanie o sens istnienia powiatów rozbija się o problem: czy gmina i województwo wystarczyłyby do realizacji zadań społeczności lokalnej. Rozmówcy GN są w tej sprawie podzieleni (patrz wypowiedzi obok). Zwolennicy tylko dwustopniowego podziału uważają, że pieniądze marnotrawione przez powiaty dużo lepiej wykorzystałyby gminy. Przykład: w Inowrocławiu za rozbudowę kanalizacji i wodociągów miasto musi płacić powiatowi ok. 100 zł za każdy metr instalacji. Środki z takiego podatku powiat mógłby przeznaczać na remont dróg, ale z efektami przez lata nie było najlepiej. Po drugie, są fundusze unijne na modernizację i naprawę ulic w ciągach dróg krajowych, ale przeznaczone są tylko dla miast na prawach powiatu. Inowrocław takim miastem nie jest. Podobnie jest z funduszem na modernizację kamienic na starówkach.

Natomiast przeciwnicy likwidacji powiatów argumentują, że są takie obszary (szpitale, pomoc społeczna, edukacja ponadgimnazjalna), z którymi same gminy nie potrafią sobie poradzić. Z kolei przekazywanie ich na szczebel województwa kłóciłoby się z ideą decentralizacji. Powiat zatem jest idealnym szczeblem pośrednim, bo sejmik województwa i marszałek mają zajmować się rozwojem całego regionu, a gmina sprawami ściśle lokalnymi. Tyle że jest jeszcze sprawa pieniędzy: gminy mają swoje własne dochody, podczas gdy powiaty opierają się na subwencjach z budżetu państwa. Czy te pieniądze, zamiast na utrzymanie starostwa i rady powiatu, nie mogłyby zostać przeznaczone na cele gmin? Nie ma prostych odpowiedzi na rodzące się pytania (ważne argumenty przedstawiają zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy powiatów). Jedno jest pewne: 21 listopada przy urnach wyborczych niejeden z nas z zakłopotaniem podrapie się po głowie. I niekoniecznie będzie to wina naszego niedouczenia.