To nie "nasza klasa"

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 23.11.2010 11:20

Ostatnio w naszej literaturze modny stał się temat tzw. polskiego antysemityzmu. "Nasza klasa" Tadeusza Słobodzianka wpisuje się w ten nurt.

To nie "nasza klasa" „Nasza klasa” to dramat mówiący o tragicznych losach ludzi, którzy najpierw żyją obok siebie, a potem się mordują.

Według autora dramatu, przyczyną antysemityzmu jest polski katolicyzm. W zrealizowanym przez Teatr na Woli spektaklu „Nasza klasa” wiszący na klasowej ścianie krzyż zastępują symbole totalitarnych systemów – sierp i młot, a potem swastyka. Tym samym katolicyzm zostaje przyrównany do niszczących ideologii. To niesprawiedliwe, można rzec propagandowe, nadużycie. Oglądając spektakl, dochodzi się do wniosku, że nieważna jest prawda historyczna, ale uogólnienia, które łatwo sprzedać. Tylko czy autor – zaznaczając, nie tylko w wywiadach, że akcja dotyczy wydarzeń z 1941 r. w Jedwabnem – liczy na to, że „kupujący” nie znają historii i wezmą wszystko, co im się oferuje? Nawet tak sprawnemu dramaturgowi jak Tadeusz Słobodzianek nie udaje się unieść w tej niewątpliwie miejscami przejmującej sztuce proponowanej przez siebie tezy.

Bo realizując propagandowe zadanie, wpada w pułapkę stereotypów, widocznych zwłaszcza w opowieści o dojrzałym życiu bohaterów. Na przykład jeden z uczniów – Heniek, który potem został miejscowym proboszczem, to według kolegi, Władka: „Karciarz! Złodziej! Pederasta!”. Jak sam mówi, prasa pisała o jego słabości do „rumianych ministrantów”, a nawet donoszeniu na „Solidarność” w zamian za ułatwienia przy budowie świątyni. Zakłamany, bo nieprzyznający się do udziału w mordzie na Żydach. Chciałoby się w imieniu autora podsumować: „Taki jak wszyscy księża”. To właśnie proboszcz Heniek patrzy z jednego z plakatów, reklamujących „Naszą klasę”, jak gdyby prowokując do zaczepki. „Przecież to kler jest wszystkiemu winien” – wkłada nam do głowy Słobodzianek. Nie tylko w tym kontekście fakt, że dramat został nagrodzony tegoroczną „Nike” budzi poważne zastrzeżenia co do znaczenia tej nagrody.

Gdzie są Niemcy?

Na początku spektaklu Polacy – katolicy właśnie pod klasowym krzyżem, przesadzają do ostatnich ławek nieodmawiających modlitwy „Ojcze nasz” żydowskich kolegów. Potem rzucają w nich kulkami z papieru i zaczynają „tych gorszych” poszturchiwać. Klasowe prześladowania przekładają na czyny w dorosłym życiu. Pielęgnowana wyższość i poczucie niechęci do Żydów prowokuje Polaków do mordowania własnych kolegów. Czy taką prymitywnie uogólniającą tezę o nienawiści do starszych braci w wierze można postawić Polakom, którzy mają najwięcej drzewek w Yad Vashem? To w naszym kraju podczas wojny ocalono najwięcej na świecie obywateli Izraela i tylko u nas za ich ratowanie groziła śmierć. Nie można też zapomnieć, jak niebagatelny udział w ratowaniu Żydów miał Kościół katolicki, przypominając choćby postać Henryka Sławika.

Prapremiera dramatu miała miejsce w Londynie i przez nieznających faktycznych wydarzeń widzów została przyjęta z przejęciem i uznaniem. Jak zastrzegali tamtejsi recenzenci, historia zafascynowała ich poza konfliktem polsko-żydowskim. Jednak można przypuszczać, że w pamięci zostanie im taki właśnie – przekłamany, narzucony przez spektakl obraz naszego społeczeństwa. W czasie gdy w amerykańskiej prasie bezrefleksyjnie pisze się o „polskich obozach śmierci”, przedstawienie Słobodzianka dodaje do tego fałszywego obrazu kolejny – Polaka nienawidzącego i mordującego Żydów. To prawda, że w 1941 r. w Jedwabnem Polacy zagonili do stodoły starców, dzieci i kobiety żydowskie, a potem ich podpalili. Jednak nie można zapominać, a w sztuce nie pada o tym ani jedno słowo, że zrobili to pod naciskiem Niemców, czego dowiadujemy się między innymi z akt Instytutu Pamięci Narodowej. Spektakl został wyreżyserowany przez Słowaka – Ondrieja Spisaka. Kiedy przed trzema laty Słobodzianek poprosił go o to, reżyser odmówił, argumentując, że jako przedstawiciel innego narodu nie chce realizować pamfletu na Polaków. Z czasem, przekonany przez autora, podjął się przedsięwzięcia. W efekcie znalazł interesujące rozwiązanie dla pokazania życia bohaterów w jednej szkolnej klasie, zmieniając jedynie konfigurację ławek i krzeseł. Jego umiejętności reżyserskie mogą sprawić, że niektórzy widzowie uwierzą proponowanej przez Słobodzianka wersji historii. Zwłaszcza poruszająca scena wesela, w której Żydówka, przechrzta, i jej mąż Polak dostają prezenty zrabowane od zamordowanych Żydów.

Umarli nie umierają

Szkolna klasa, jak legendarna „Umarła klasa” Tadeusza Kantora, to punkt odniesienia do całego życia jednego pokolenia jej polskich i żydowskich uczniów. W 14 scenach-lekcjach obserwujemy je od lat 30. ubiegłego wieku, przez okupację hitlerowską, a wreszcie w Polsce Ludowej. Układają je sobie w Polsce, Izraelu i Ameryce. W przedstawieniu Kantora duchy ofiar zagłady przychodzą do nas, wzbudzając żal i poczucie utraty. W sztuce Słobodzianka zmarli przypominają o sobie żywym, nie dają im się uwolnić od nieustannego poczucia winy. Bo świat zmarłych zamordowanych i tych, którzy z biegiem lat odchodzą naturalnie, stale się przenika. Duchy zmarłych nie pozwalają się wyprosić, ale wracają, żeby beznamiętnie opisywać „tamte” wydarzenia. Ten nieemocjonalny sposób narracji znamy już z okupacyjnej prozy Borowskiego i Nałkowskiej, bo tylko on pozwala na najbliższe realiom oddanie „okropności wojny”. Dramat Słobodzianka wpisuje się w bardzo modny nurt literatury zmuszającej do nieustannego przepraszania za winy wobec Żydów. Demitologizuje przy tym stereotyp Polaka-bohatera, walczącego za „wolność naszą i waszą”, ofiarę hitlerowców i sowieckiej okupacji. Do jakiej paranoi ma prowadzić takie nieustanne grzebanie się w często literacko właśnie wyolbrzymionych winach? W „Naszej klasie” Polak jest katem. Dobry Polak to może jedynie Władek, ratujący Rachelę, w której jest zakochany (podobnie jeden z podpalających stodołę w Jedwabnem, który przechował dwóch sąsiadów Żydów). Ale i on nie do końca okazuje jej szacunek i miłość, a jak widać po latach, jego małżeństwo nie udaje się.

Reszta bohaterów pała do Żydów zasłużoną, bądź nie, niechęcią, co przekłada na czyny i chroniącą przed konsekwencjami obojętność. Polacy są źli, a Żydzi, ich ofiary – raczej dobrzy, bo autentyczni, cierpiący. Z wyjątkiem Menachema, który po wojnie zostaje ubekiem i rozprawia się z polskimi kolegami. Przeraża ten odwet następujący po odwecie. Widać, jak nakręca się świat kierowany zasadą: „oko za oko, ząb za ząb”. Gdyby autor zatrzymał nas na tym uniwersalistycznym poziomie refleksji, sztuka przestałaby mieć wydźwięk pisanej „pod tezę”. „Chcę komplikować odpowiedzi” – powiedział w jednym z wywiadów autor. Dobrze by było, gdyby zrobił to w swym dramacie. Dla mnie jego jednoznaczne, uproszczone przesłanie przesłoniło inne, istotne wątki.


artykuł z numeru 46/2010 Gościa Niedzielnego

TAGI: