Świecki na misjach

Przemysław Kucharczak

publikacja 03.12.2010 12:40

– Powiedziałam: „Panie Boże, nie wiem, czy tego chcesz, ale ja ci mówię: tak. Nie wiem, czy się z tego coś urodzi, ale Ty mnie poprowadź”. No i poprowadził mnie do Peru!

Świecki na misjach

Świecka misjonarka Agnieszka Słowik była zaszokowana, kiedy weszła do slumsów miasta Piura w Peru. Wokół niej stały setki bud dla ludzi, zbudowanych z czterech pali wbitych w piasek, owiniętych marną plecionką z trzciny i przykrytych blachą.Do Piura, na przeciwległą stronę globu, wciąż przyjeżdżają z Polski świeccy misjonarze, wolontariusze. Pomagają polskim księżom w pracy wśród nędzarzy, którzy mieszkają w tym zapomnianym przez świat miejscu.

Rok przygotowań

Agnieszka Słowik o Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie, który przygotowuje do wyjazdu na misje świeckich wolontariuszy, usłyszała przypadkiem, w czasie pielgrzymki z Suwałk do Wilna. – Dotąd myślałam, że na misje wyjeżdżają osoby duchowne, księża, siostry zakonne. I że jak już wyjadą, to na całe życie. Nie przypuszczałam, że to może też dotyczyć ludzi takich jak ja – wspomina. Studiowała wtedy iberystykę we Wrocławiu. W czasie pierwszej rocznicy śmierci Jana Pawła II zdecydowała, że tuż po studiach pojedzie na misje. Zmobilizowało ją zdanie Karola Wojtyły, które ciągle za nią chodziło: „Człowiek idzie w kierunku, w którym woła go miłość”. Bo na misje coś ją ciągnęło. – Można o czymś myśleć, śnić, i nic konkretnego w tym kierunku nie zrobić. Powiedziałam: „Panie Boże, nie wiem, czy tego chcesz, ale ja ci mówię: tak. Wiem tylko, że chcesz mojego szczęścia. Nie wiem, czy się z tego coś urodzi, ale Ty mnie poprowadź”. No i poprowadził mnie do Peru! – wspomina Agnieszka. Żeby pojechać, trzeba odbyć roczne przygotowanie w jednym z salezjańskich ośrodków misyjnych, w Warszawie lub w Krakowie. Agnieszka raz w miesiącu jeździła więc na spotkania formacyjne do Warszawy. – To formacja oparta na modlitwie, bo Międzynarodowy Wolontariat Don Bosco nie wysyła przecież zwyczajnych pracowników socjalnych. Zdobywaliśmy też wiedzę, na przykład z zakresu misjologii – opowiada. Agnieszka nie starała się o konkretny przydział, zostawiła to Panu Bogu. W październiku 2007 r. poleciała na półtora roku do peruwiańskiego miasta Piura.

Nieszczęśni maczo

W to samo miejsce nieco wcześniej wyruszyła Hania Chmielowska z Siemianowic Śląskich. Przygotował ją do wyjazdu Salezjański Wolontariat Misyjny w Krakowie. Pojechała tuż po studiach. 5 tys. zł na bilet lotniczy zdobyła, prosząc różne firmy o dofinansowanie. Dlaczego tam się wybrała? – Jak tak dzisiaj patrzę na zdjęcia stamtąd, to nieźle mi odbiło... A poważnie, to w człowieku jest chęć poznawania, niespokojny duch. Chodziło mi też o zwyczajną chęć pomocy drugiemu człowiekowi. No i o dzielenie się wiarą, bycie świadectwem dla drugiej osoby – mówi Hania Chmielowska. – Nie jechałam z wielkim nastawieniem: „jadę na misje!”. Jeśli jesteś w zgodzie z Panem Bogiem, to naturalnie jesteś świadectwem dla innych, nic nie trzeba robić na siłę – mówi.

Peruwiańskie miasto Piura nad Oceanem Spokojnym ma 900 tys. mieszkańców. Wielu z nich to wegetujący w slumsach nędzarze. Ich zbudowane z dykty albo trzcinowej plecionki domy mają w środku przeważnie tylko jedno pomieszczenie. – Nie ma tam żadnej intymności. I nie ma stabilności rodziny, bo ludzie najczęściej żyją tam ze sobą bez ślubu – mówi Agnieszka Słowik. – Ojcowie często odchodzą do innych kobiet, co się wiąże z wielkimi dramatami dzieci, które nie mają autorytetu w ojcu – dodaje.
Traktowanie kobiet przez mężczyzn jest tam często skażone przez kulturę maczo. – My się śmiejemy z południowoamerykańskich telenowel, ale one rzeczywiście oddają coś z ich życia. Egzaltację, wyolbrzymione emocje, gwałtowne kłótnie i zdrady – uważa Hania Chmielowska.

Polki i gangsterzy

W tym środowisku energicznie działają świeccy wolontariusze z Polski. Ładne, białe dziewczyny śmiało wchodzą między rzędy bud w slumsach. Wręczają ciemnoskórym rodzicom kolorowe ulotki, zapraszające ich dzieci na zajęcia prowadzone przez nie w salezjańskim oratorium. – Ta praca jest niebezpieczna? – pytamy. – I tak, i nie – ocenia Hanna. – Kiedy tam jesteś, stajesz się częścią świata tych ludzi. Oni wiedzą, że przyjechałeś, żeby im pomóc, i doceniają to. Jakąś rolę odgrywają też ich kompleksy. Uważają za nobilitację, że biała osoba specjalnie dla nich przyjechała – mówi. I pokazuje zdjęcia Freda i Chispity, członków gangu. Hania poznała ich, gdy siedzieli w całej grupie na murku i obserwowali przechodniów, wypatrując ofiar do obrabowania. Tubylcy omijali ich szerokim łukiem.

– Podeszliśmy do nich. Byli zdumieni, że biała osoba chce z nimi gadać. Coraz częściej do nich zagadywaliśmy, żartowaliśmy, przekonywaliśmy, żeby przyszli nauczyć się zawodu w naszej salezjańskiej szkole. I w końcu przyszli – wspomina. Eksperyment był ryzykowny, bo chłopaków bali się i nauczyciele, i dzieci, które w przeszłości były przez nich okradane. Mimo to trzech chłopców z tej grupy zostało w szkole i dobrze się w niej odnalazło. – Nie wiedzieli, że można żyć inaczej. Czasem o nich myślę, zastanawiam się, czy ich przemiana była trwała. Wiem tylko że nie siedzą w więzieniu – mówi Hanna. Agnieszka, a przedtem Hanna zajmowały się w Piura dziećmi i młodzieżą. Dzieci, choć mieszkały 300 metrów od kościoła, najczęściej nigdy nie przychodziły na Msze. Więc wolontariusze wychodzili do nich. W każdą niedzielę o godzinie 15.00 zjawiali się z piłkami na środku slumsów. Agnieszka trenowała kiedyś grę w koszykówkę, więc organizowała dzieciom zawody. Grała z nimi w siatkówkę i piłkę nożną, nawet jeśli upał sięgał 35 stopni Celsjusza. Za bramki służyły im patyki wbite w piach.

– Po zabawie streszczaliśmy dzieciom Ewangelię z tej niedzieli. A kończyliśmy modlitwą i poczęstunkiem – wspomina. Zaczęli przychodzić też dorośli, którzy od kościoła trzymali się z daleka, żeby przyjrzeć się dziecięcemu zbiegowisku. – Nasz ks. Piotr Dąbrowski mówił, że mamy nauczyć te dzieci drogi do kaplicy. Czasem się to udawało. Pamiętam chrzest 7-letnich dzieci ze slumsów. Ich rodzice zainteresowali się wiarą i mówili, że będą teraz chodzić do kaplicy – wspomina Agnieszka.

Było miło

Misje kojarzą się często z wyrzeczeniami i ciężką pracą. Ale to niecała prawda. – Praca bywała bardzo ciężka, a przez tamtejszą florę bakteryjną miewałam kłopoty z żołądkiem – mówi Hania. – Ale byłam też w ciągu tego roku na sześciu weselach, bo ludzie ciągle mnie zapraszali. To był też czas dobrej zabawy, dobrej muzyki, próbowania nowych smaków i zapachów. Na moje urodziny przyszło 20 osób, żeby wspólnie ze mną coś ugotować, przyjaciele zaprosili orkiestrę mariacci, moi uczniowie przynosili ciasto. Ci ludzie są niesamowicie otwarci i ciepli. Na misjach dobrze się czułam i nie było to żadne wyrzeczenie z mojej strony – ocenia.

Wolontariusze nie idealizują jednak Peruwiańczyków. Zbyt często spotykali się tam z postawą roszczeniową: ludzie żądali wsparcia, „bo ty jesteś z Bosconii” (nazwa salezjańskiego oratorium). Z wieloma Peruwiańczykami jednak bardzo się zaprzyjaźnili. Wolontariuszka Gosia z Gliwic przywiozła nawet z Peru... męża, Fernanda, bardzo pracowitego chłopaka, wychowanka salezjańskiego oratorium. Wolontariusz Artur Szczęch, który uczył młodych Peruwiańczyków m.in. stolarstwa, ożenił się z peruwiańską wolontariuszką, która pomagała salezjanom w pracy z trudną młodzieżą. – Mieszkają teraz w Niemczech, ale chcieliby wrócić do Peru i założyć tam ośrodek dla młodzieży. To bardzo potrzebne, żeby pokazywać tamtejszym ludziom normalny model rodziny – mówi Hanna Chmielowska.

Salezjanie z Piura myślą dziś o zbudowaniu boiska z prawdziwego zdarzenia, stworzeniu pracowni informatycznej i krawieckiej, w której zawodu mogłyby nauczyć się też dorosłe Peruwianki ze slumsów. W zbieraniu na to pieniędzy pomaga im warszawski Salezjański Ośrodek Misyjny (informacje o tym, jak pomóc w realizacji tego projektu, na stronie internetowej: www.misje.salezjanie.pl). – To świetny pomysł, bo z powodu częstego braku odpowiedzialności facetów w Peru kobietom trzeba dać możliwość zarabiania pieniędzy. To one często są tam zmuszone utrzymać swoje dzieci – mówi Hania Chmielowska.

artykuł z numeru 42/2009 Gościa Niedzielnego