Sukcesy świętego Mikołaja

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 06.12.2010 15:20

Kiedy jego mercedes wylądował na drzewie, był 26 kwietnia 1991. Właśnie tego dnia miał miejsce jego chrzest.

Sukcesy świętego Mikołaja Jay Scott Photography / CC 2.0

Poczułem, że Bóg po coś podarował mi życie – mówi Zdzisław Bielecki. O tym chrzcie oczywiście przypomniał sobie później, patrząc na pamiątkowy ryngraf z wizerunkiem Matki Bożej Ostrobramskiej, podarowany mu wtedy na pamiątkę przez babcię Marię. W tym momencie przeszył go dreszcz, że wszystko ułożyło się nieprzypadkowo. Zresztą wcześniej i później kilkakrotnie miał uczucie, że jego życie składa się z takich cudownych zdarzeń. – Mógłbym dać jedno wielkie świadectwo – podkreśla. – A przecież na co dzień jestem człowiekiem mocno stąpającym po ziemi, nie biegam, szukając niezwykłego działania Opatrzności. Spotykamy się niemal w przededniu św. Mikołaja. Zdzisław od początku zwraca się do mnie po imieniu, jak do swoich wolontariuszy pomagającym ubogim. Nie przypomina Mikołaja, no chyba żeby zapuścił brodę, ale i tak byłaby zbyt czarna… Jednak i bez niej nieustannie obdarowuje innych. Na początek – uśmiechem.

Czekanie na bogactwo

O tym uśmiechu dla każdego pomyślał już jako student. – Chodziłem po Warszawie i widziałem, że ludzie są jacyś przygnębieni – wspomina. – Wystarczyło się uśmiechnąć i wszystko się zmieniało. Nie jestem wesołkiem, ale widziałem, jak bardzo to działa. Często zaczynałem rozmowę i ludzie zaczynali się zwierzać. Kiedy z rozpędu uśmiechałem się do dziewczyn, brały to za dowód zainteresowania, ale przecież dziewczyny lubią, gdy mężczyzna się uśmiecha… Pisał wiersze, jednak, jak chcieli rodzice, zdobył konkretny zawód. Pomaganie innym, które stale chodziło mu po głowie, odkładał na emeryturę albo czas, kiedy będzie bardzo bogaty. Na razie zaczął od pracy w prasie, skończył na telewizji.

W 1985 r. okazało się, że cierpiąca na potworne bóle głowy i podwójne widzenie żona Basia ma guza w głowie. W Polsce nikt nie chciał podjąć się operacji. W swojej pracy była tak lubiana, że ktoś z przyjaciół zdecydował się sfinansować zabieg w Niemczech. – Mam w głowie mercedesa – mówi dziś, bo tyle kosztowała operacja. Odbyła się w dzień Serca Pana Jezusa, a obok szpitala w bawarskim Erlangen koło Norymbergi, gdzie ją przeprowadzano, stał kościół pod tym właśnie wezwaniem, gdzie modlił się Zdzisław. Od światowej sławy chirurga prof. Rudolfa Falbuscha z Neurochirurgische Klinik po udanym zabiegu usłyszeli: „To nie moje ręce, gratuluję nowego życia”. A w sali, gdzie leżała, na pamiątkę tego wydarzenia pracownicy szpitala zawiesili krzyż. Z wdzięczności poszedł na pielgrzymkę na Jasną Górę. Dotąd nie był zbyt praktykujący. Najbardziej wierząca w rodzinie była babcia Maria, ta od ryngrafu. On na co dzień wolał się modlić w pustym kościele. – Ten kawałek życia to było moje mocowanie się z Bogiem – głośno myśli. – Chwytał mnie za rękaw, a ja wyrywałem się raz w jedną, raz w drugą stronę. Po drodze mocno się raniąc.

Stracić i zyskać

Rankiem 26 kwietnia 1991 r. wracał z Holandii, żeby jak najszybciej zobaczyć się z żoną. Kupił 10-letnego mercedesa combi. Po głowie chodziły mu słowa z notesika Jerzego Ciesielskiego, przyjaciela Jana Pawła II, który zginął w katastrofie statku na Nilu: „Kto ofiaruje życie Panu, odzyska je”. – Taka powtórka z Ewangelii – mówi. O świcie przekraczał granicę niemiecko-polską. Tyle pamięta, bo obudził się w szpitalu w Świebodzinie. Okazało się, że jego samochód spadł z drogi na nasypie i wylądował na drzewie. – Gdyby nie rozłożył się fotel, byłbym przecięty na pół – opowiada. Jego mercedesa musiał wyciągać TIR, drzwi były tak zakleszczone, że trzeba było je rozcinać palnikiem. Mniej więcej w tym samym czasie żonie Basi wpadła do rąk książeczka do nabożeństwa z I Komunii. Machinalnie odmawiała litanię za litanią. Okazało się, że Zdzisław przeszedł tylko wstrząśnienie mózgu.

Ze szpitala wyszedł odmieniony. Poczuł, że nadszedł czas zmian. Już nie dało się odkładać pomocy innym na później. Od razu w 1991r. razem z żoną założyli Dzieło Odbudowy Miłości – Fundację D.O.M., nastawioną na działania na rzecz ubogich, bezrobotnych, bezdomnych nie tylko stolicy, ale i innych regionów kraju. Jedną z ważniejszych inicjatyw było założenie świetlicy środowiskowej na Mokotowie. – Bóg darował mi życie, a my powinniśmy się troszczyć o życie, które już jest, a często nikt na nie nie zwraca uwagi – mówi. Pamięta Mariana, którego na zajęcia przyprowadziło starsze rodzeństwo. Gdy chłopak pierwszy raz zobaczył jego zbliżającą się postać, odruchowo zasłonił ręką twarz. Widać w domu bił go jakiś mężczyzna. – Kiedy kilka lat później prowadziliśmy koncert charytatywny na Placu Zamkowym, Marian pomagał w jego organizacji przez radiotelefon – pamięta. – Ktoś zwrócił uwagę, jaki to rozgarnięty chłopak, pewnie syn kogoś znanego. Ależ miałem satysfakcję! Przeżył też radość, kiedy do pracy jako wolontariuszka zgłosiła się, wtedy już pełnoletnia, Aniela, z którą kiedyś były spore problemy wychowawcze. – Chciała oddać to, co dostała – uśmiecha się.

Moda na nieobojętność

Zaraz po założeniu D.O.M.-u pojechał na Światowe Spotkanie Młodych w Częstochowie. Z upoważnienia Komisji Episkopatu ds. Pomocy na Wschodzie razem z innymi chętnymi pomagał pielgrzymom ze Wschodu. Potem, między innymi w Berdyczowie, organizował pierwsze praktyki polskich studentów architektury. Konsekwentnie wprowadza też „modę” na nieobojętność. Bo według niego powinniśmy być wrażliwi na drugich i spędzać wolny czas, pomagając sobie wzajemnie.

Na zorganizowany przez fundację konkurs plastyczny napłynęło 4 tys. prac namalowanych przez dzieci i młodzież. Na ulotce www.nieobojętni.pl można zobaczyć w kole znaku drogowego dziecko z wyciągniętymi rękami na wózku inwalidzkim i odwróconą od niego plecami gromadę ludzi. Ten rysunek to najprostsze ostrzeżenie przed obojętnością. Żeby o tym pamiętać, stale organizuje spotkania z działającymi na rzecz innych nieobojętnymi warszawiakami.

Od początku zbierali pieniądze na potrzebujących, także w innych miastach. Przydały się nie tylko w czasie klęsk żywiołowych, ale na normalne, codzienne potrzeby, np. bezrobotnych. Wymagane jest tylko potwierdzenie ich sytuacji materialnej przez nauczycieli uczących dzieci, ośrodki pomocy społecznej, miejscowe, nie tylko katolickie parafie. W czasie powodzi 1997 r. razem ze znanym warszawskim piekarzem Karolem Szlenkierem pojechali na dotknięte klęską tereny busami, z wiadrami, kaloszami, żywnością i odzieżą. Od 1995 w Warszawie przy Grójeckiej 20 B w podziemiach przejętych od gręplarni stworzyli punkt zbiórki darów. Można tam przynosić odzież – koniecznie czystą, żeby nie urazić biednych – i żywność. – W okresie jesienno-zimowym najtrudniej o rzeczy męskie w dobrym stanie – podkreśla Zdzisław.

Przez kilka lat w punkcie i świetlicy pracowała legendarna sanitariuszka z powstania – śp. pani Jadzia Kulesza. – Ona potrafiła trzymać młodzież w ryzach – śmieje się. Tak potrzebna na Mokotowie świetlica nie przetrwała z całym wachlarzem zajęć ze względu na brak obiecanego wsparcia władz. Ale Zdzisław jej nie zamknął, tylko – jak mówi – na chwilę wygasił. Dziś przychodzą tu na kurs komputerowy starsi po pięćdziesiątce, a dzieci korzystają z kawiarni internetowej i klubu.

– W pracy na rzecz drugiego człowieka ważne są odwaga i wytrwałość – uważa Zdzisław. – Zawsze bierze się odpowiedzialność za innych. Potem oni przekazują ją dalej. Nieraz, kiedy opowiada o problemach w swojej pracy, koledzy przerywają mu: „Zdzichu, nikt tego nie będzie słuchać, wszyscy mówią tylko o sukcesach”. Ale on się nie zraża. Dla niego sukcesem będzie, kiedy nieobojętni zmienią świat.

Strona Fundacji: www. nieobojętni.pl

artykuł z numeru 49/2009 Gościa Niedzielnego