Uratowani po raz drugi

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 20.12.2010 09:20

Przed świętami Bożego Narodzenia ze szpitala w Łodzi wyjdą Bartek i Kuba Markowscy. Chłopcy zostali dotkliwie poparzeni w pożarze, jaki wybuchł w samochodzie, w którym na chwilę zostawiła ich mama.

Uratowani po raz drugi Aricon Fotomateria / CC 2.0

Cudem uratowani

Natalia i Sebastian Markowscy są małżeństwem od 8 lat. Jak sami mówią, przez ten czas wiele przeszli. Mimo to, nie użalają się nad sobą. Trudności nauczyły ich brać byka za rogi. W ostatnich miesiącach wydawało się, że wychodzą na prostą. 16 października dostali klucze do nowego mieszkania. Ich dzieci pierwszą noc przespały w swoich łóżeczkach. Na dzień przed tragedią Sebastian nie mógł uwierzyć, że może być aż tak dobrze. Wypowiadając do żony słowa: „Natalia, jest za pięknie, boję się, że coś złego się stanie”, nie sądził, że to proroctwo tak szybko się spełni. Następnego dnia dowiedział się, że jego synowie walczą o życie.

Zmiany w scenariuszu

Wychowywaniem trójki dzieci zajmowała się głównie Natalia. Sebastian dużo pracował. Każdego dnia zawoziła najstarszą córkę Wiktorię do szkoły. Zawsze ze sobą zabierała Bartka i Kubę. Chłopcy najczęściej dosypiali na tylnych siedzeniach. Po powrocie do domu bawiła się z nimi, przygotowywała obiad, sprzątała. Po południu drugi raz jechała do szkoły odebrać Wiktorię. I tak każdego dnia. Inaczej było 28 października...

– Bartek nie chciał ze mną jechać. Mówił, że mu się chce spać – wspomina Natalia Markowska. – Pomimo jego ociągania, całą trójką pojechaliśmy po Wiktorię. Podczas drogi chłopcy zasnęli. Pomyślałam, że skoro śpią, zostawię ich w samochodzie, a sama szybko pobiegnę do szkoły. Gdy wysiadałam z auta, Bartek otworzył oczy. Zapytałam, czy pójdzie ze mną. Powiedział, że nie. I zasnął – wspomina matka chłopców.

Wejście do szkoły i zabranie z niej córki zajęło Natalii Markowskiej kilkanaście minut. W tym czasie w samochodzie wybuchł pożar. Prawdopodobnie wzniecił go Bartek, kuchenną gazową zapalarką, która musiała wypaść z torby podczas przeprowadzki. Podchodząc do samochodu, matka poczuła, że coś jest nie tak.

– Szyby samochodu wyglądały jakby były zaparowane. Otworzyłam drzwi. W środku było pełno dymu. Szukałam Bartka, ale nie mogłam go znaleźć. Pobiegłam z drugiej strony i wyciągnęłam Kubusia. Miał czarną buzię i rączki. Nie dawał znaków życia. Pomyślałam, że się spalił. Delikatnie położyłam go na chodniku. Wróciłam szukać Bartka. Leżał między siedzeniami. Jego twarz i rączki wyglądały tak, jakby zeszła z nich cała skóra. Byłam w szoku, nie wiedziałam, kogo ratować. Biegałam, wołając: „Ratunku!”.

Pierwszej pomocy udzielili synom Adam Mostowski, nauczyciel wychowania fizycznego, i egzaminator nauki jazdy. Jak się później dowiedzieliśmy od lekarzy, gdyby nie oni, chłopcy by nie przeżyli – łamiącym się głosem mówi pani Natalia.

Gwarancji nie było

Pogotowie zabrało chłopców do skierniewickiego szpitala. Potem helikopterami przewieziono ich do kliniki w Łodzi. Chłopcy trafili najpierw na oddział intensywnej terapii, potem na oddział leczenia oparzeń. Bartek przez półtora tygodnia był w śpiączce, Kubuś tydzień. Przez cały czas przy ich łóżeczkach czuwała mama.

– Tego, co musiałam przeżyć, nie życzę najgorszemu wrogowi. W Skierniewicach nie chciano mi nawet powiedzieć, czy chłopcy żyją. W Łodzi przez pierwsze tygodnie żaden z lekarzy nie dawał gwarancji, że wszystko będzie dobrze – wspomina pani Natalia.

– Bartek i Kuba do naszego szpitala trafili w ciężkim stanie – mówi dr Wojciech Kuzański z Oddziału Leczenia Oparzeń Kliniki Chirurgii i Onkologii Dziecięcej w Łodzi. – Mieli nie tylko oparzone twarze i ręce, ale także drogi oddechowe. Na naszym oddziale rocznie mamy około 250 przypadków oparzeń, z czego 60 proc. wymaga operacji. Z doświadczenia wiemy, że podczas leczenia może być wiele powikłań. Na szczęście, w tym przypadku udało się nam ich uratować. Wszystko wskazuje na to, że święta obaj spędzą w domu – wyjaśnia dr Kuzański.

Kubie i Bartkowi zrobiono przeszczepy skóry. Lekarze nie pozostawiają złudzeń – niektóre blizny pozostaną. Powrót do domu nie kończy leczenia. Przed chłopcami jeszcze wiele miesięcy rehabilitacji. Fundacja Pomocy Społecznej „Chodźmy Razem” uruchomiła specjalne konto, na które każdy może wpłacać pieniądze na leczenie małych skierniewiczan. Nie wszystkie zabiegi są refundowane. W pomoc włączyło się wiele instytucji, stowarzyszeń i ludzi prywatnych.

– Wszystkim, którzy okazali nam pomoc i wsparcie, jesteśmy bardzo wdzięczni. Trudno znaleźć słowa, które wyraziłyby to, co czujemy. Nigdy wcześniej nie doświadczaliśmy tak wielkiej życzliwości i pomocy – mówi ze ściśniętym gardłem Sebastian Markowski, ojciec chłopców.

Wyrzuty gorsze od sądu

Tragedia, jaka spotkała Markowskich, jest szczególnie trudna dla pani Natalii. – Najprawdopodobniej zostaną mi postawione zarzuty nieumyślnego zagrożenia zdrowia i życia. Możliwe, że zostanie przydzielony nam kurator. Liczę się z tym. Najważniejsze, żeby chłopcy byli zdrowi. Zdaję sobie sprawę, że jestem winna, bo to ja zostawiłam ich w samochodzie. I nie ma znaczenia, że chciałam jak najlepiej. Największą karą dla mnie jest patrzenie na ich oparzone buzie, na ich ból i łzy. Mimo że od wypadku mijają kolejne tygodnie, przed oczami ciągle staje mi ich widok zaraz po wyciągnięciu z samochodu. Wyrzuty sumienia będę miała do końca życia – wyznaje Natalia Markowska.

Przygnębioną żonę stara się pocieszać pan Sebastian. Co chwila powtarza jej, że każdemu mogło się to zdarzyć. Zapewnia, że nie ma do niej żalu. Słowa zdają się nie przynosić ulgi. Kolejnym zmartwieniem, które porusza matkę, jest fakt, że ze szpitala niebawem zostanie wypisany tylko Kubuś. Bartek na oddziale musi zostać znacznie dłużej. Jego twarz i ręce jeszcze się nie zagoiły.

– Boję się o jego psychikę. Jak dowiedział się, że Kubuś idzie do domu, strasznie płakał. Chłopcy są ze sobą bardzo związani. Nie wyobrażam sobie, jak to będzie. Mąż z Kubą wrócą do córki, a ja tu zostanę? W takiej sytuacji chciałoby się mieć ich obu przy sobie. Nieustannie myślę też o Wiktorii. Dla niej ten czas też jest bardzo trudny. Zajmują się nią dziadkowie. Wiem, że boi się sama zasypiać, opuściła się w nauce. Mam wrażenie, iż ma do mnie żal, że zajmuję się tylko chłopcami – mówi, ocierając łzy, pani Natalia.

Wypadek, jaki zdarzył się w samochodzie, uzmysłowił rodzinie Markowskich, jak ważna są wiara i ufność. Rodzice chłopców przyznają, że wypadek zbliżył ich do Boga. – Wiemy o modlitwie, jaką nas otaczano. Czuliśmy jej siłę. Docierały do nas informacje o Mszach świętych, odprawianych w intencji chłopców. Kilka osób napisało do nas listy. To wszystko uświadomiło nam, jak wielkiego miłosierdzia dostąpiliśmy. Zwłaszcza, że kilka miesięcy wcześniej mieliśmy wypadek samochodowy, z którego wyszliśmy bez szwanku. Nie mam wątpliwości – Bóg ocalił chłopców po raz drugi. Ciągle będę im o tym opowiadać – zapewnia Natalia Markowska, mocno tuląc do siebie synów.

*** Tekst pochodzi z łowickiego Gościa Niedzielnego