Babcie wielosmakowe

Agata Puścikowska

publikacja 21.01.2011 22:50

Podczas Dnia Babci pięcioletnia Sara wyśpiewuje: „U babci jest słodko, świat pachnie szarlotką”. Siedząca na widowni Elżbieta uśmiecha się do wnuczki: „Pachnieć, pachnie. Ale co najwyżej kurczakiem na słodko-kwaśno”.

Babcie wielosmakowe juhansonin / CC 2.0

Babcie są różne. Kompletnie zwariowane na punkcie wnuków: „Mój Jasio to pisał w wieku trzech lat, a jaki on śliczny”; wychowujące i zasadnicze: „Grzeczna dziewczynka nie mówi z pełnymi ustami”; zdystansowane (tych pewnie najmniej), rozpieszczające (a tych jest najwięcej i najwięcej z nimi kłopotu) i przewrażliwione: „Jaki ten Krzyś delikatny”. Są i takie, które na wielką wieść, że zostaną babciami, przeżywają… niewielki kryzys i przez dziewięć ciążowych miesięcy zrzucają 10 kg i robią sobie lifting. Wszystko po to, by „babci nie przypominać”. I oczywiście gdy wnuk pojawia się na świecie, wariują na jego punkcie. I jak to babcie, gdy kilkulatek krzywi się na drugie śniadanie, namawiają słowami piosenki:

No proszę, zjedz jeszcze ździebełko

– A ja nie namawiam, poważnie – mówi Maria Cacko. – W ogóle uważam, że dzieci nie wolno przekarmiać, bo to jest tylko ze szkodą dla dziecka. No ale może nie jestem „babcia tradycyjna”. A moja mama to w ogóle jest oryginał: nad wnukami i prawnukami się nie trzęsie, jest konkretna i wymagająca.

Mama Marii, Stanisława Gawłowska, rocznik 1933, babcia siedmiorga wnuków, prababcia trzech chłopaków (czwarty chłopak w drodze), mieszka w Otwocku. Drzwi jej domu nigdy się nie zamykają. Ktoś wpada na herbatę, na obiad, pogadać, pożalić się, pośmiać. I pobyć po prostu. – Teraz to właściwie jest pusto. Kilka lat temu, gdy żyła moja matka, gdy wnuki były młodsze, to dopiero było: pełno ludzi w każdym kącie – mówi. – I wszyscy jakoś się mieścili.

Stanisława wnuków nie rozpieszcza. A Maria dodaje: – I się nie wtrąca, nie komentuje. Ale gdy trzeba pomóc, zawsze jest pierwsza. Pojawia się, gdy jeszcze nie wiemy, jak jest nam potrzebna – mądra kobieta z tej mojej matki. Zawsze można na nią liczyć, choć nie zamęcza wnuków całusami.

– Jak nie zamęcza?! Pewnie że tak – wybucha śmiechem Anka, osiemnastoletnia wnuczka Stanisławy, córka Marii. Anka, we wczesnym dzieciństwie, mieszkała u babci. – Gdyby nie mama, nie wiem, czy syn w ogóle by się urodził. Dzięki niej mogłam leżeć i utrzymałam ciążę – mówi drżącym głosem Maria. – Mama nie zadawała zbędnych pytań, nie komentowała. Po prostu zjawiła się, wzięła Ankę do siebie. Pomogła, bez zbędnych pytań i próśb z mojej strony. Wielka jest…

I głowa do góry!

„Wielka” babcia Stanisława jest drobna, ma siwe włosy, błyszczące oczy i delikatny uśmiech. Nie chce mówić ani o sobie, ani o wnukach, ani o prawnukach. – A proszę sobie popatrzeć, jakie są – mówi, wskazując na dokazującego przy stole Michałka. – Babcia to udaje tylko taką delikatną starszą panią, bo tak naprawdę to jest twarda kobieta i wielka buntowniczka – mówi Darek, wnuk Stanisławy. – W pracy, jeszcze za komuny, to nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Podobno stawiała się aż miło. I teraz, gdy coś się dzieje, lepiej babci nie wchodzić w drogę. – No pewnie, uważaj Darek, nie pozwalaj sobie – „grozi” Stanisława. Z Darkiem mieszka od kilku lat. I jak dotąd wspólne mieszkanie przebiegało raczej bezproblemowo. W domu Stanisławy azyl ma też jej prawnuk, Michał. Jest tu nawet kąt do spania i ulubione zabawki. – Od mamy można się uczyć pogody ducha i optymizmu. I tego, że rodzina musi trzymać się razem. I jeszcze zaradności, bo kiedy coś się dzieje i trzeba działać, mama działa. A nie gada.

Odpędzę złe chmury

Elżbieta Jach-Kowalska, rocznik 1937, to kobieta renesansu. W latach 50. była aktorką – grała z Cybulskim w pierwszym młodzieżowym polskim filmie „Trzy starty”. Potem zagrała u Munka w „Błękitnym Krzyżu”. Nawet nie wiedziała, że film znów pokazywała telewizja. Kopię na DVD przynieśli jej przyjaciele – uczniowie. – A potem musiałam wybrać: aktorstwo lub sport. Nie dało się jednego i drugiego ciągnąć. Wybrałam sport, zostałam mistrzynią Polski w pływaniu. Już nawet nie pamiętam, w którym roku. A potem przygotowywałam się na olimpiadę. W końcu nie pojechałam, bo miałam problemy ze zdrowiem. Trudno, widocznie tak musiało być. W jej mieszkaniu, w betonowym, ponurym bloku na warszawskim Grochowie, jest przytulnie i miło. Wszędzie drewno, suszone kwiaty i zdjęcia ukochanych: dwóch córek, zięciów i oczywiście wnucząt. – Ten mój najstarszy wnuk, szesnastolatek, ależ on się przystojny zrobił – pokazuje fotografię. – A Sara, to przecież mała księżniczka… W mieszkaniu Elżbiety jest też mała pracownia malarska. – Teraz to przynajmniej mam więcej czasu na sztukę. Przyszedł czas, żeby wykorzystać zdolności, jakie otrzymałam. Maluję to, co jest we mnie – pędzlem przekazuję uczucia, nastroje. To jest całe moje życie: wszystko, czego doświadczyłam.

Teraz Elżbieta współpracuje z redakcją katolicką polskiego radia, opiekuje się matką (92 lata, a jaki wspaniały umysł!), chodzi do teatru, słucha ukochanego jazzu. No i jest babcią, taką prawdziwą, co, gdy trzeba, odbierze młodsze wnuki z przedszkola, a gdy trzeba – podyskutuje ze starszymi.
– Córki się mną podzieliły – żartuje. – Raz pomagam starszej, raz młodszej. Razem mam sześcioro wnucząt. Najstarszy wnuk, rodzynek, ma już 16 lat. Najmłodsza, wnusia Melania, niedługo skończy rok. Wiadomo – z maluchami najwięcej zachodu, bo wymagają pracy, obecności i cierpliwości. I siły. Ale za to jaka satysfakcja: jedna moja wnuczka zaczęła gadać, gdy miała rok. Czy to nie cudowne?!

I niebo odkurzę miotełką

– Niebo to ja „odkurzałam” i cały czas „odkurzam” – śmieje się. – W mojej wspólnocie Światło–Życie, bo młodzi nadal chcą mnie słuchać, a nie tak dawno w poprawczaku, gdzie pracowałam społecznie. No i dużo rozmawiam o Bogu z moimi starszymi wnukami. I ja to lubię, i oni. Potrzebujemy siebie nawzajem.

Elżbieta przygotowanie teologiczne wyniosła już z domu. Ojczym – teolog, pisał książki, które ona potem „przerabiała” na teologicznych studiach. I to ojczym właśnie pokazał Elżbietce Boga: miłującego, przebaczającego.

I to on ukształtował wiarę: otwartą i pełną zrozumienia dla drugiego człowieka. – Miałam wspaniałą rodzinę – wspomina. – To jej zawdzięczam, że gdy nastąpił kryzys wiary i wartości, wróciłam do Kościoła. A po takim kryzysie to człowiek robi się mądrzejszy i prawdziwszy.

Kiedyś, kiedy jeszcze pracowała jako nauczycielka religii, najlepiej jej się rozmawiało z młodymi buntownikami. Nieraz z praskimi chuliganami. Na dotarcie do nich miała jeden sposób: szczerość i świadectwo życia. Bez ględzenia i moralizatorstwa. – Tyle w życiu doświadczyłam, że nie musiałam teoretyzować – wspomina. – Mówiłam im po prostu: „Ja sama święta nie byłam, ale Bóg był większy niż moje bunty i szaleństwa”. I słuchali, naprawdę.

Przerabiałam „normalny” program przewidziany dla każdej klasy, ale swoimi metodami. Klasa była zawsze pełna. Kiedyś, tuż po studniówce, podeszła do niej grupa chłopaków, wychowanków. I mówią: „Pani profesor, my chcemy coś pani powiedzieć, ale w tajemnicy… My wiemy już, że to pani miała rację, że pani mówiła prawdę”. – Chwała Panu – pomyślałam! Są młodzi, a zrozumieli. Nie czekali, aż życie i trudne doświadczenia nauczą ich rozumu – opowiada Elżbieta. – Odpędziłam złe chmury.

Nie ma jak babcia

– Nie ma jak zostać babcią – zmienia słowa piosenki Kasia, świeżo upieczona babcia ośmiotygodniowej Lenki. – I powiem szczerze, to dla mnie niełatwe. Kasia Sobolewska z Michalina prowadzi własną firmę. Jest zawsze świetnie ubrana i uczesana. Pracę zawodową łączy z opieką nad chorą matką. A gdy trzeba – rzuca wszystko, by odwieźć dorosłą córkę na egzamin, czy pocieszyć, gdy trzeba. Córki, Natalka i Joanna, mają z nią doskonały kontakt. Gdy starsza z nich, Joanna, była w ciąży, Kasia przeżywała każdy dzień. – Ta ciąża była bardzo trudna. Joasia musiała bezwzględnie leżeć. Drżałam o nią i o maleństwo. A gdy się urodziło…

Do szpitala przyjechała kilka godzin po porodzie: – To był widok, którego nie zapomnę nigdy: moja „mała” córeczka karmiąca wnuczkę. Uczuć, które wtedy czułam, nie da się opisać, bo są bardzo skrajne. Będę dobrą babcią? Umiem być dobrą babcią? Pokocham Lenkę, tak jak na to zasługuje? Na razie wpatruję się w Joasię i małą, i odkrywam córkę jako matkę, a dziecko jako wnuczkę. Zaskoczeniem dla Kasi było to, że po porodzie córka, zięć i malutka przeprowadzili się do niej. – Zadzwonili pewnego dnia z prośbą, czy na razie mogliby zamieszkać u mnie – opowiada. – Zgodziłam się natychmiast, mimo że zawsze powtarzałam: „Małżeństwo powinno mieszkać oddzielnie”. Wyprowadzili się z pięknego, wielkiego mieszkania do jednego pokoju. Ale to dobrze, że i zięć czuje się u mnie bezpiecznie, że dzieci mają do mnie zaufanie. Mam wielką satysfakcję, że traktują mnie jak przyjaciela. Będziemy jakiś czas rodziną wielopokoleniową.

Gdy w domu kwili noworodek, a jednocześnie chora matka wymaga stałej opieki, przychodzą do głowy różne myśli. – To zestawienie – życia i śmierci – jest jakieś wielkie, niepojęte, bolesne i piękne zarazem – mówi drżącym głosem. – Dziwne, że gdy rodzi się dziecko, człowiek myśli o przemijaniu.
Kasia ma czasem pretensje do siebie jako babci. – Moja siostra to poza wnukami świata nie widzi, a ja? Są dni, kiedy nie mam czasu wziąć małą na ręce – ubolewa. – Uczę się nowych uczuć i nowej roli – mówi. – Potrzebuję czasu. Na razie widzę, jak dziecko zmienia się z dnia na dzień i rośnie we mnie duma. Duma tym większa, im większa jest Lena. Teraz ma już osiem tygodni i ponad pięć kilo. Sama radość. A kiedy będzie raczkować i do mnie przyjdzie – to po prostu pęknę ze szczęścia.

Kasia, trzymając maleńką na rękach, często powtarza: „Chodź do babci, Lenka. Popatrz na babcię. Babcia da Lence grzechotkę”. Mówi do siebie. Bo to ona, Kasia, chce zrozumieć...

artykuł z numeru 03/2007 GN