Z armią aniołów

Aleksandra Piaścik

publikacja 04.03.2011 08:30

Urodziła się z wadą serca i zdeformowanymi rękami. Biologiczni rodzice nie chcieli jej wychowywać. A jednak znalazła swoje szczęście.

Z armią aniołów luxpim / CC 2.0 Czuwa nade mną cała armia aniołów – mówi Basia.

Basia Bojanowska trafiła do domu dziecka w Rybniku.  Tam spędziła 20 miesięcy.  Wydawało się, że nie ma szans na normalne życie. Przygarnęli ją do siebie i mocno pokochali  Jadwiga i Franciszek Bojanowscy z Katowic. – Podczas spotkania rekolekcyjnego ksiądz opowiedział o małej dziewczynce, która samotnie zmaga się z kalectwem – mówi Jadwiga Bojanowska. – Wzruszyły i zarazem zasmuciły mnie losy tego maleństwa. Po kilku rozmowach postanowiliśmy ją zaadoptować.

Zuch dziewczyna

Basia szybko się zaaklimatyzowała w nowym domu. Jednak miała ogromne kłopoty z chodzeniem. Brak rąk powodował, że długo nie umiała samodzielnie wstawać  i utrzymać równowagi. Często się przewracała. Była cała obita i posiniaczona. Początkowo nie potrafiła też sama się umyć, ubrać i przygotować posiłków.  Jednak z biegiem czasu nabierała samodzielności. Została przyjęta do przedszkola i szkoły podstawowej.  Mimo wielu obaw zatrudnionych tam wychowawczyń świetnie sobie radziła,  a dzieci szybko ją zaakceptowały i polubiły. – Nie miałam problemów z nauką – mówi Basia Bojanowska. – Na placu zabaw zawsze jako pierwsza wdrapywałam się na szczyt drabinek, biegałam najszybciej ze wszystkich rówieśników. Gdy czegoś nie  umiałam, zastanawiałam się jak pokonać istniejąca barierę i próbowałam do skutku.

Gdy dziewczynka ukończyła osiem lat pojechała do Heidelberga w Niemczech. Tam przez kilka dni była obserwowana przez grupę lekarzy i naukowców. Specjalnie dla niej zaprojektowali i zrobili wiele przyrządów ułatwiających wykonywanie codziennych czynności m.in. sztućce i szczoteczkę do zębów. Na pożegnanie otrzymała też „matę antypoślizgową”, która powodowała, że w czasie lekcji książki oraz zeszyty nie spadały jej z ławki na ziemię. Nowa rodzina bardzo dbała o córkę. Basia nauczyła się jeździć na nartach, łyżwach, wrotkach i rowerze. W  każdą niedzielę obowiązkowo wszyscy chodzili do kościoła na mszę.

Gdy dziewczyna miała 14 lat lekarz zalecił jej zajęcia na basenie w Tychach.  Basia od razu pokochała pływanie. Pewnego dnia podszedł do niej Mirosław Jakubczyk i zapytał czy chce rozpocząć profesjonalne treningi. Natychmiast się zgodziła. Wyznaczyła sobie nowy cel w życiu. Zdobycie medalu na paraolimpiadzie w pływaniu.  W klubie było 15 zawodników, przeważnie nie mieli ręki lub nogi. Wspólnie  przez 5 dni w tygodniu uczyli się poprawnego wskakiwania do wody i sprintu pływackiego. Rok później Basia zaczęła startować w zawodach. Początkowo były to mitingi, potem ich ranga rosła. Zaczęła zdobywać medale na mistrzostwach Polski i świata. Rywalizowała z rówieśnikami m.in. w Niemczech, Czechach, Wielkiej Brytanii, Szwecji i na Słowacji.

Gdy wywalczyła prawo startu na paraolimpiadzie w Sydney w Australii była szczęśliwa. Niestety medalu nie zdobyła. Zajęła piąte miejsce. Porażka nie zniechęciła dziewczyny do dalszego uprawiania sportu. Postanowiła, że medal zdobędzie na kolejnej paraolimpiadzie. Niestety na rok przed igrzyskami olimpijskimi kardiolog nie zezwolił jej na dalsze uprawianie sportu wyczynowego. Serce Basi biło za słabo. Był to dla niej cios, ale jak zwykle szybko się pozbierała. W sumie w ciągu 8 lat treningów zdobyła 150 medali i 6 pucharów.  Nadal czuje ogromny sentyment do tego sportu i chętnie kibicuje naszym pływakom.

O krok od śmierci

 Po ukończeniu podstawówki Basia dostała się do liceum, potem przez 3 lata studiowała na katowickim AWF-ie. Po uzyskaniu licencjatu przeszła na Akademię Ekonomiczną. Tam napisała i obroniła pracę magisterska dotyczącą promocji paraolimpiad w Polsce. Ponieważ nie mogła już pływać wraz z grupą przyjaciół rozpoczęła wędrówki po górach. Zwiedziła  m.in. Wisłę, Szczyrk, Ustroń i Żywiec.  Chodzili razem szlakami Jana Pawła II. Gdy dziewczyna miała 17 lat omal nie zginęła. Jadąc na rowerze nagle straciła równowagę i upadła uderzając głową o krawędź chodnika. Trafiła do szpitala.

– Leżałam w łóżku z wielkim  zwojem bandaży na włosach – opowiada Basia. – Obok mnie siedziała zatroskana mama. – Nic nie mówiła, ale wiedziałam, że nie jest dobrze. Miałam potężny wstrząs mózgu. Głowa bolała mnie okropnie, słyszałam róże piski i trzaski. Czułam się kompletnie bezradna. Ale wiedziałam, że jak stracę wiarę we własne siły to już będzie koniec wszystkiego. Szybko się pozbierałam, ale dopiero wiele miesięcy później przestałam odczuwać zawroty głowy – dodaje.

Rodzice, nigdy nie ukrywali przed Barbarą faktu, że ją adoptowali. Znała nawet imię i nazwisko swojej biologicznej matki. Widniało w jej książeczce zdrowia. W wieku 19 lat postanowiła poznać rodziców. Od tej pory utrzymuje z nimi kontakt. 

Co powie teściowa?

Grzegorz Wilk od kilku lat pracuje w KWK Mysłowice-Wesoła. W 2008 r. przystąpił do Maltańskiej Służby Medycznej. W wolnych chwilach pomaga niepełnosprawnym i wraz z nimi chodzi na pielgrzymki. – Basię zauważyłem podczas Mszy św. w krypcie archikatedry pw. Chrystusa Króla – mówi Grzegorz.  – Na pierwszej randce Basia powiedziała mi, że cierpi na bardzo rzadką chorobę genetyczną tzw. zespół Holt-Orama. Przejawia się złą pracą serca oraz deformacją kości ramion i rąk. Grzegorzowi to nie przeszkadzało. Oświadczył się swojej wybrance w Częstochowie, podczas pielgrzymki. – Bardzo obawiałam się spotkania z przyszłą teściową – wspomina  Barbara. – Jednak niepotrzebnie się martwiłam. Okazała się wspaniałą kobietą.

Przygotowanie do ślubu zajęło narzeczonym mnóstwo czasu. Dziewczyna sama zaprojektowała sukienkę ślubną. Bukiet ślubny tworzyły trzy goździki, gdyż więcej nie utrzymałaby w dłoni. Sakramentalne tak Barbara i Grzegorz wypowiedzieli 26 grudnia 2010 r. w kościele pw. św. Stanisława Kostki w Katowicach-Giszowcu.

– Podchodząc do ołtarza przy muzyce Mendelsona pomyślałam, że nade mną chyba czuwa cała armia aniołów stróżów – mówi Basia. – Mam świetną pracę, męża, rodzinę, przyjaciół, niedawno uzyskałam prawo jazdy i prowadzę samochód.

Na zaproszeniach ślubnych młodzi prosili, aby nie kupować im kwiatów, argumentując, że panujący mróz natychmiast je zniszczy. W zamian poprosili o pluszowe maskotki.  Kilka dni po ślubie pojechali do domu dziecka w Katowicach-Bugucicach i tam zostawili wór z zabawkami. Obecnie Barbara wraz z mężem urządzają swoją kawalerkę. – Przede mną kolejne wyzwania – martwi się Basia. – Wkrótce będę musiała podjąć trudne decyzje m.in. czy urodzić dziecko.  Czeka mnie też operacja wszczepienia rozrusznika serca.

– Czasami zastanawiałam się co się stanie  z Basią  gdy z mężem umrzemy – mówi Jadwiga Bojanowska. – Wiedziałam, że samej będzie jej bardzo trudno. Ale Bóg  dał jej wspaniałego, czułego i troskliwego męża, więc jestem spokojna. Cieszę się, że została moją córką i że Bóg dał mi siłę na jej wychowanie.

*** Tekst pochodzi z katowickiego GN