Oczy Wiktorii

Agata Puścikowska

GN 15/2022 |

publikacja 14.04.2022 00:00

Pękł balon – matki zaczęły krzyczeć. A Wiktoria odzyskuje spokój. To jej zwycięstwo…

Wiktoria ma osiem lat i przyjechała do Polski ponad miesiąc temu. Już świetnie mówi po polsku. agata puścikowska /foto gość Wiktoria ma osiem lat i przyjechała do Polski ponad miesiąc temu. Już świetnie mówi po polsku.

Niezwyczajna szkoła w Józefowie dla dzieci z niepełnosprawnościami. Uczy się w niej blisko setka Polaków i prawie trzydzieścioro Ukraińców. Najbardziej niewinnych z niewinnych.

Z jasnego nieba

Pani Izabela Popławska w podwarszawskim Józefowie mieszka od dziecka, a jej rodzina od czterech pokoleń. Dziadek przyjechał tu z terenów dzisiejszej Ukrainy, rodzina cudem uratowała się z rzezi wołyńskiej. Zatrzymali się na Mazowszu, gdzie zapuścili nowe korzenie, pamiętając jednak o tych starych…

– Urodziłam się z niepełnosprawnością, mam chore biodro. To były inne czasy, inny świat. Całe moje dzieciństwo kręciło się wokół niepełnosprawności i związanych z nią ograniczeń, głównie zresztą w ludzkich głowach – opowiada pani Izabela. – Niepełnosprawnych traktowano gorzej, wręcz skazywano na nieobecność w przestrzeni publicznej, a ja robiłam swoje: po szkole średniej zdałam na zootechnikę. Jednak nie to było mi pisane – wspomina.

Studiowała równolegle etykę chrześcijańską. I tam po raz pierwszy zetknęła się z pedagogiką specjalną. – Zakochałam się po prostu – uśmiecha się. – Wiedziałam, że to jest mój kierunek i moja droga: praca z dziećmi wymagającymi szczególnej opieki. Rzuciłam zootechnikę, skończyłam pedagogikę specjalną. Rozpoczęłam pracę z dzieciakami. Najpierw w tzw. systemie (mocno niewydolnym i frustrującym), potem w gabinecie prywatnym. Poznawałam dziesiątki i setki dzieci z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. Poznawałam także ich potrzeby.

Później przyszedł na świat syn pani Izabeli, u którego wykryto zespół Aspergera. – Więc syn i ja, jako matka, musieliśmy się zmierzyć ze „zwykłymi” szkołami. Wiedziałam, że muszę zrobić coś więcej niż włączyć terapię indywidualną. Moi wychowankowie, którym poświęcałam wiele czasu i uwagi i którzy robili postępy, w szkołach nie otrzymywali odpowiedniego wsparcia. Wypracowywane metody, dające dobre efekty, nie były kontynuowane w placówkach. Biłam się z myślami, co robić.

W końcu, jak grom z jasnego nieba, przyszła myśl: trzeba założyć własną szkołę! – To był 2016 rok. Jak gdyby przyszło coś z góry: olśnienie albo mocny doping. Wiedziałam, że muszę założyć szkołę, i czułam, że mimo wielu problemów, które się z tym wiążą, będzie dobrze – opowiada I. Popławska. – Poczułam spokój i zaczęłam działać.

W 2017 roku pani Izabela wzięła pierwszy kredyt (zrobiła to jeszcze kilkukrotnie). Zakasała rękawy i założyła Fundację Niezwyczajni. Ruszyła niewielka szkoła dla dziewiętnaściorga dzieci. W założeniu tak miało zostać – by było kameralnie i rodzinnie. Ale życie pokazało, że tak się nie da. Dzieci, a w zasadzie całe rodziny, pukały do bram nowej szkoły z nadzieją, że w końcu coś się w ich życiu zmieni, że trudne doświadczenia z edukacją specjalną pójdą w niepamięć. I przyjdzie spokój.

Metody do dziecka

– Obecnie uczy się u nas blisko setka dzieci w wieku od trzech lat (grupa przedszkolna) do osiemnastu – opowiada dyrektorka. – A gdybym miała za co dobudować kolejną kondygnację, to zapełniłaby się w ciągu miesiąca.

W szkole uczą się dzieci w tzw. normie intelektualnej, lecz z różnego rodzaju deficytami rozwojowymi, problemami emocjonalnymi, trudnością w przystosowaniu się. Ale też z niepełnosprawnością intelektualną, sprzężonymi problemami.

– To są tak wyjątkowe dzieci, że w zwykłym systemie się nie mieszczą. Mamy uczniów z zespołem Downa, autyzmem, zanikiem mózgu, również wadami letalnymi – jedna z naszych uczennic ma lat 9 i zespół Edwardsa – opowiada pani Joanna.

Uczniowie dojeżdżają do Niezwyczajnej Szkoły nawet z odległych miejscowości. Rodzice są gotowi jechać siedemdziesiąt kilometrów w jedną stronę, by tylko dziecko miało właściwą, pełną, dostosowaną do indywidualnych potrzeb opiekę. I odzyskiwało spokój.

– Mamy cztero-, pięcioosobowe klasy, w którym jest i nauczyciel, i pomoc nauczyciela. Pracują dla nas doskonali specjaliści. Najważniejsze, co możemy zapewnić, to szacunek dla rodzica i dziecka. Naprawdę nie ma złych dzieci. Są złe metody, które niszczą. My jesteśmy od tego, by dobrać metodę do dziecka. Nigdy odwrotnie.

Proces terapeutyczny trwa cały dzień. Terapią jest nauka, zabawa, wspólne jedzenie, spacery. Rodzice biorą w niej udział, dzielą się wiedzą o dziecku.

– Obserwujemy, patrzymy, jak dziecko funkcjonuje, by wesprzeć rodzinę w odpowiedni dla niej sposób. Bywa, że trzeba sporo zmienić, by właściwie pomóc dziecku – opowiada Popławska. – Nie pudrujemy problemów. Dajemy narzędzia i wymagamy, by wypracowane metody były wdrażane. Większość rodzin z tego korzysta i współpracuje z nami, więc dzieci także korzystają, rozwijają się.

Klasy dobierane są pod względem umiejętności i rozwoju emocjonalnego. Program dostosowany jest do potrzeb, nie ma więc konieczności „nadrabiania”, „gonienia” innych. W klasach, gdzie uczą się dzieci w normie intelektualnej, ale np. z problemami behawioralnymi, pracuje jeden nauczyciel. Świetny zresztą – doskonale umiejący tłumaczyć, a przy tym – co istotne – dający poczucie bezpieczeństwa. Nie ma tu dzwonków ani przerw. Odpoczynek odbywa się indywidualnie, w zależności od potrzeb. – Dzieci uczą się w swoim tempie, co daje dobre efekty. Każde w swoim rytmie idzie do przodu – uśmiecha się dyrektorka.

Szkoła przyjmuje też, i to za darmo, dzieci z domów dziecka, z trudnych środowisk. – W tym przypadku także trzeba przyjąć odpowiednie metody, wiele przepracować. Na tym to właśnie polega: to szkoła jest dla dziecka, nie dziecko dla szkoły.

Efekt? Placówka nie musi się nigdzie reklamować. Ostatnio zadzwoniła starsza pani, której urodziła się wnuczka z zespołem Downa. Próbowała zapisać małą do przedszkola – żeby mogła zacząć chodzić za cztery lata. Na razie nie ma wolnych miejsc… Ale może przedszkole się powiększy?

Wojenne dzieci, wojenne matki

W środę 23 lutego pani Izabela powiedziała do męża: – Stary budynek, który do niedawna wynajmowałam na szkołę, a w którym mieścił się magazyn, oddaję właścicielowi. Poradzimy sobie w naszym nowym budynku szkolnym.

Jednak następnego dnia na Ukrainie wybuchła wojna. – Więc podjęłam decyzję: w nadal wynajmowanym starym budynku będę przyjmować niepełnosprawne dzieci uchodźców. Nie mówię po ukraińsku, nie miałam doświadczenia w przyjmowaniu obcokrajowców. Ale wiedziałam, że muszę to zrobić.

W ciągu dwóch kolejnych tygodni wraz z uciekinierami z Ukrainy przybywały niepełnosprawne dzieci i ich rodzice, a także pedagodzy specjalni, nauczyciele.

– Dość szybko znalazła się ekipa świetnych specjalistów. Ze względu na dobro dzieci i problemy językowe w każdej nowej grupie pracują polscy i ukraińscy nauczyciele. Polski program dostosowujemy do możliwości naszych gości. A dzieci nazbierało się niemal natychmiast trzydzieścioro!

Najpierw należało powtórzyć w Polsce pełną diagnostykę. Poradnie diagnostyczne prężnie współpracowały ze szkołą. Udało się też dość sprawnie przebrnąć przez sprawy urzędowe, w wielu przypadkach uzupełnić konieczne dokumenty. Dzieci odnalazły swoje miejsce.

– Rodzice dowiadywali się o nas pocztą pantoflową, ja także informowałam ambasadę Ukrainy, że jestem w stanie przyjąć do szkoły niepełnosprawne dzieci – opowiada dyrektorka. – Bywało tak, że rodzice pisali do nas, upewniali się, że jesteśmy. Dopiero wówczas brali torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, chwytali dziecko i uciekali. Bez sprzętu rehabilitacyjnego, nawet bez wózka inwalidzkiego. Po prostu uciekali, kiedy poczuli, że odnajdą tu pomoc. Wcześniej bali się ruszyć z niepełnosprawnym dzieckiem, nawet jeśli za rogiem rozgrywały się walki – opowiada.

Pani Izabela znalazła kilku rodzinom tymczasowe miejsce do życia. Wielu ludzi dobrej woli również przyjęło rodziny z niepełnosprawnymi dziećmi. – To nie jest proste. Dzieci niepełnosprawne intelektualnie bywają trudne dla otoczenia, krzyczą, czasem mają problem z agresją, więc to spory problem, by znaleźć im odpowiednią przestrzeń. Z kolei dzieci poruszające się na wózkach mają specjalne potrzeby – wymienia.

A do tego wojenna trauma matek. Na wspólnych zajęciach w czasie zabawy nagle pękł kolorowy balon. Matki zaczęły krzyczeć i przerażone – zakrywać głowy. Wiele czasu minie, zanim poczują się naprawdę bezpiecznie, tak żeby mogły zapomnieć. Jeśli w ogóle to możliwe. Są wśród nich kobiety, które zostawiły na wojnie walczących mężów i synów. Są też nauczycielki, które opłakują przyjaciół z Buczy.

Najbardziej niewinni

Co w tym wszystkim jest najtrudniejsze? Urzędnicy? Papierologia? Problemy dzieci? Nie. To niektóre ludzkie reakcje są naprawdę przerażające. – Dzieci ukraińskie uczą się u nas za darmo, a rządowe dotacje jeszcze nie wpłynęły. Wiele osób pomaga nam więc finansowo, inni dobrym słowem, jeszcze inni organizacyjnie. Jednak doświadczam również niezrozumiałego ostracyzmu, wręcz nienawiści od osób postronnych. Dostaję listy, w których znajduję inwektywy, pytania o moje pochodzenie, o to, dlaczego przyjmuję „tych Ukraińców”, „dzieci banderowców”. To straszne i niezrozumiałe reakcje! Dzieci nie są winne przeszłości, nie odpowiadają za błędy i zło wyrządzone przez ich przodków. Moja rodzina doświadczyła potwornych rzeczy na Wołyniu. Doskonale o tym pamiętam i będę pamiętać. Ale co to ma wspólnego z obecną wojną? Wojna to straszliwe zło, a najbardziej cierpią niewinne dzieci, w tym niepełnosprawne. My musimy im pomagać – przekonuje.

Niedawno do szkoły przyjechał czterdziestoparoletni tata z kilkunastoletnią córką. Dziewczynka nie mówi, jest niepełnosprawna intelektualnie w stopniu głębokim. Ojciec poprosił o przyjęcie dziecka. Widać było, że sam także wymaga pomocy. – Okazało się, że do wybuchu wojny pracował w Polsce na budowie. Zarabiał na chore dziecko, by matka mogła zajmować się nim w domu. Gdy zaczęły się walki, postanowił sprowadzić żonę i córkę. Tam, gdzie mieszkali, od początku było niebezpiecznie. Dzielna matka przedostała się z dzieckiem na granicę, gdzie odebrał ich ojciec. Wydawało się, że wszystko, co złe, już za nimi. Ruszyli w stronę Warszawy. Kilkadziesiąt kilometrów dalej kobieta w wyniku stresu i zmęczenia doznała jednak rozległego zawału. Zmarła na miejscu. Ojciec został z córką sam. Zrobimy wszystko, by dał radę. By jakimś cudem odzyskali spokój… – opowiada.

Na przyszkolnym placu zabaw bawią się dzieci. W tym ośmioletnia Wiktoria, mimo że na wózku inwalidzkim, mimo że z trudem, to ochoczo grzebie w piachu plastikową łopatką. Uwielbia to. – Przyjechałam z rodziną, kiedy się wojna zaczęła – mówi z ledwie wyczuwalnym akcentem. Jej oczy radośnie błyszczą. Dobrze jej tutaj. Małe, a jednak wielkie zwycięstwo dobra nad złem, pokoju nad wojną. – Szybko uczę się polskiego, bo to ładny język – uśmiecha się rozbrajająco. – Mieszkamy u nowych przyjaciół. Bawię się z ich dziećmi, szczególnie z moją rówieśniczką Jadzią. A do szkoły chętnie przychodzę. Bo tu jest miło, fajnie i się nie nudzę. Nie wiem, co będzie dalej, ale tu, w Polsce, jest dobrze. Spokojnie można się bawić. Spokojnie – akcentuje.

Gdyby nadal ktoś pytał: „A dlaczego pomagać?”, niech przyjedzie do Józefowa. I spojrzy Wiktorii w oczy. Spokojnie.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.