Szlifowanie diamentów

Katarzyna Widera-Podsiadło

GN 46/2022 |

publikacja 17.11.2022 00:00

Dziecko Sylwii dostało się na studia. Podobnie dzieci Agaty i innych rodziców, którzy zdecydowali się na tę metodę edukacji. Ci młodzi ludzie często nie spędzili w szkole ani jednego dnia.

Anna Mucha, dyrektor Niepublicznej Szkoły Podstawowej  „Pod Skrzydłami” imienia Michała Archanioła, podczas zajęć z języka angielskiego. Henryk Przondziono /foto gość Anna Mucha, dyrektor Niepublicznej Szkoły Podstawowej „Pod Skrzydłami” imienia Michała Archanioła, podczas zajęć z języka angielskiego.

Kilkanaście lat temu to nie była łatwa decyzja. Dość szybko doświadczyli na własnej skórze, że pójście pod prąd będzie się wiązało z licznymi trudnymi sytuacjami. Bo gdy zaczynali, byli prekursorami. Agata pamięta, że kiedy jej mąż poszedł do szkoły rejonowej, by zgłosić fakt wejścia w taki tryb nauki, był przez dyrekcję szkoły pytany o powody. „Chcę, by dzieci poszły do nieba, by były zbawione i by nauczyły się miłości do ojczyzny” – miał odpowiedzieć. Były śmiech i uwaga, że faktycznie, z takimi celami to lepiej w nauczaniu domowym. Na ogół matki rezygnowały z pracy, by cały dzień poświęcić rodzinie i uczyć dzieci. Utrzymanie rodziny spoczywało na ojcu. Często brakowało na wiele rzeczy, nie wyjeżdżali na egzotyczne wakacje, zdarzało się, że nie wyjeżdżali w ogóle. I jeszcze musieli słuchać, że są dziwni. Wkrótce okazało się, że edukacja domowa to styl życia wybierany z pełną świadomością, dla wartości nadrzędnych.

Najlepsi z najlepszych

Dziecko w nauczaniu domowym to najwyższa jakość – takie głosy dochodziły wtedy zza oceanu. Słyszeli, że amerykańskie uczelnie cenią sobie absolwentów prowadzonych w takim trybie. Bo sam sposób weryfikowania wiedzy podczas egzaminów semestralnych zmuszał dziecko do takiego przyswajania wiadomości, żeby nie wypadały one z głowy po zdaniu egzaminu. Te dzieci uczyły się samodzielnej pracy, ale pod czujnym okiem rodziców. Były zdyscyplinowane, zorganizowane, pozytywnie nastawione do procesu uczenia się. Zaoszczędzony czas przeznaczały na rozwijanie zainteresowań, często były absolwentami szkół muzycznych. Sylwia pamięta, jak bardzo przed laty zmieniła się jej rodzina, kiedy z mężem po trzech latach wątpliwości postanowili zaryzykować. Pierwszym efektem była cisza w domu. – Dzieci ze szkoły przychodziły naładowane emocjami, z którymi nie potrafiły sobie poradzić, nie wiedziały, jak je rozładować – wspomina. – I zaczynały się kłótnie z rodzeństwem. W nauczaniu domowym wyciszyły się, a ich relacje bardzo się poprawiły – dodaje. Agata cieszyła się, że rodzina ma więcej czasu dla siebie, że może zadbać o taką edukację, która umożliwia dzieciom dorastanie w wartościach wyznawanych przez ich rodziców.

Ucieczka czy pójście na łatwiznę?

Ani jedno, ani drugie. Aleksandra Sawicka, która przed laty wspólnie z mężem Marcinem weszła w edukację domową, zawsze stawiała wymagania. Małżonkowie uważali, że edukacja domowa musi być na najwyższym poziomie. Zawsze też zależało im na bezpośrednim kontakcie z uczniem, dlatego egzaminy, które ich szkoła przeprowadzała, były ważnym wydarzeniem w życiu dziecka. Chodziło o to, by czuło się ono wyjątkowe, ale też by podczas egzaminu dostawało prawdziwą informację na temat stanu swojej wiedzy. – Uczniowie w edukacji domowej są wychowywani do tego, by umieć dokonywać właściwych wyborów, a jeśli ich dokonają – by wiedzieli, ile jeszcze pracy muszą włożyć w osiągnięcie wyznaczonych celów – mówi.

Agata wspomina, że jej dzieci czekały na egzaminy, chciały spotkać się z nauczycielem, który oglądał ich projekty, doceniał wysiłek, jaki włożyły w naukę. – Egzaminy zdalne w pandemii były dużo trudniejsze. Nie ukrywam, że podsłuchiwałam pod drzwiami, jak przebiega egzamin, i cieszyło mnie, że syn był chwalony za prawość. Otrzymywał gratulacje od nauczycieli – opowiada. Chodziło o to, że nie próbował ściągać, nikt mu nie podpowiadał. Sawiccy też nie byli zadowoleni z egzaminów zdalnych. Kiedy tylko pojawiła się możliwość, wrócili do stacjonarnej formy weryfikowania wiedzy, ale też do warsztatów, spotkań, konferencji i wielu innych formuł proponowanych rodzinom w nauczaniu domowym. – Zależy nam na bliskości, relacji, przyjaźniach. W tych czasach to niezwykle ważne – mówi Aleksandra.

Nie wszystkie funkcjonujące obecnie formy nauczania pozaszkolnego mogą być jednak kwalifikowane jako edukacja domowa, jaka prowadzona była przez lata. Rodzice byli nauczycielami, czasem wspierali ich bliscy – tak jak dzieci Sylwii, które do dziś wspominają matematykę z dziadkiem. Jedni korzystali z zaplecza szkoły, z warsztatów, z dodatkowych zajęć, inni byli wolnymi strzelcami, którym wszystkie zajęcia organizowali rodzice. Każdy inaczej, ale cel i sposób podobny. Kiedy przyszedł czas pandemii, nauka w szkołach stacjonarnych weszła w tryb zdalny, destrukcyjny dla dziecka. Rodzice pracowali, dziecko zasiadało przed komputerem, nauka odbywała się w formie zdalnej. Zerwane zostały relacje rówieśnicze, dzieci zamknęły się w sobie, zaczęły się pojawiać symptomy depresji. Dzieci w nauczaniu domowym nie miały tych problemów. Dla nich nic się nie zmieniło. Jedynie egzaminy były inne. Na szczęście wszystko wróciło do normy. No chyba że ktoś w tym czasie odkrył nauczanie domowe i postanowił w nie wejść. Dokonując tej zmiany, należy bardzo dokładnie rozeznać, czy to nauczanie domowe, czy jedynie alternatywne formy nauczania, którym bliżej do nauki zdalnej niż do prawdziwej edukacji domowej.

Normy nie takie straszne

Kiedy ujawniono propozycje zmian w systemie nauczania domowego, na rodziców padł strach. Sporo zapisów mogło spowodować, że dalsze prowadzenie dziecka w tym systemie będzie bardzo trudne, a czasem niemożliwe. Z drugiej jednak strony ta forma kształcenia jest elementem systemu edukacji, jaki prowadzony jest w Polsce, tylko realizowanym w inny sposób. Dlatego wydaje się słuszne, że nauczanie domowe powinno być tak zaprojektowane, by nie doszło do sytuacji, że dziecko będzie niewłaściwie prowadzone bądź domowa edukacja odbędzie się ze szkodą dla jego wykształcenia. Milena, która obecnie prowadzi dwoje dzieci w systemie nauczania domowego, ceni sobie szkołę, w której zdają one egzaminy stacjonarnie; placówka umożliwia także dzieciom uczestniczenie w dodatkowych zajęciach, a rodzicom spotkania w ich gronie. Jednak nie rozumie zapisu w projekcie ustawy, który mówi o obowiązku zdawania egzaminów stacjonarnie. – A jeśli rodzice z różnych powodów muszą zmieniać miejsce zamieszkania lub wyjeżdżają za granicę i jest dla nich dużym problemem powrót do kraju na egzaminy? Przecież w pandemii nawet uczelnie wyższe z powodzeniem przeprowadzały egzaminy zdalne. Skąd takie utrudnienia? – pyta.

Pod skrzydłami archanioła

Anna Mucha prowadząca Niepubliczną Szkołę Podstawową „Pod Skrzydłami” imienia Michała Archanioła spokojnie przyjmuje informację o egzaminach w trybie stacjonarnym. – To sprawdzona formuła, która doskonale pozwala zweryfikować poziom wiedzy przyswojonej przez dziecko. W obecności nauczycieli, dyrektora szkoły, ale też przy wsparciu emocjonalnym ze strony tych osób dobrze przygotowane dziecko nie będzie miało żadnych problemów ze zdaniem egzaminów – mówi. A podczas egzaminów zdalnych dochodziło do nadużyć, zdarzało się, że rodzice próbowali dzieciom podpowiadać czy rozwiązywać za nie zadania.

Również zapis dotyczący rejonizacji, czyli przypisania dziecka do placówki na terenie województwa lub województw ościennych, dyrektorka szkoły „Pod Skrzydłami” przyjmuje ze zrozumieniem. – Będąc bliżej szkoły, można zawsze do niej przyjść na zajęcia dodatkowe, spotkać się z kolegami realizującymi również nauczanie domowe, wejść w relacje. Przynależność do miejsca, ludzi i zdarzeń jest budowana właśnie w tym okresie i jest dla młodego człowieka niezmiernie ważna. Jednym z największych błędów, jakie popełniamy, jest zgoda na to, by szkoła była daleko, ponieważ w ten sposób pozbawiamy dziecka korzeni – podkreśla A. Mucha. – Wszyscy skądś wyrastamy, gdzieś chodziliśmy do szkoły, mamy gdzie sięgać wspomnieniami. Nie pozbawiajmy tego naszych dzieci.

Szkoła pomaga też rodzicom uczącym swoje dzieci w złapaniu oddechu. Bo nauczanie domowe jest bardzo wymagające i trudne. To nie jest model dobry dla każdego, sprawdzą się w tym ludzie wiele wymagający od siebie, bo tylko tacy będą umieli wymagać od swoich dzieci. Ale tym rodzicom potrzebny jest odpoczynek. W szkole „Pod Skrzydłami” mogą na kilka godzin zostawić dzieci, które tu realizują swoje pasje, a rodzice „resetują się”. – Dzieci w grupie równieśniczej szlifują swoje charaktery, nabywają nowych umiejętności, zachowań, które przydadzą im się w przyszłości – zwraca uwagę pedagog. I dodaje: – Indiańskie przysłowie mówi, że by wychować jedno dziecko, potrzebna jest cała wieś. Rodzice mogą świetnie nauczyć, ale dopiero cała społeczność wpłynie właściwie na wychowanie dziecka w szerokim tego słowa znaczeniu, oszlifuje nasz bezcenny diament. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.