publikacja 26.01.2023 00:00
Deficyt – co to takiego? Jak wpływa na życie dziecka i czym skutkuje w życiu dorosłego człowieka? Czy może być za późno na terapię? Na te pytania odpowiada Nina Myalska, psychoterapeuta i pedagog.
henryk przondziono /foto gość
Katarzyna Widera-Podsiadło: „Jesteś gruba, powinnaś schudnąć!” – to słowa, które usłyszała Pani kiedyś od swojego młodego pacjenta. To nie było miłe, rzekłabym wręcz: bardzo niegrzeczne. Pani reakcja była ostra?
Nina Myalska: Mam do siebie zdrowy dystans, mam także świadomość, że przychodzą do mnie ludzie, u których tego typu wypowiedzi mogą się zdarzyć. Tak jak lekarz nie może się obrażać na pacjenta, który pokazuje objawy swojej choroby, tak i terapeuta nie może tego robić. Zaczęłam dopytywać, dlaczego to powiedział. Okazało się, że właśnie na lekcji biologii dowiedział się, że ludzie grubi żyją krócej. Nie chciał mi sprawić przykrości.
Czyli to był wyraz troski?
Tak. Powiedział, że byłam dla niego ważna, chciał mieć nadal ze mną terapię, więc w trosce o moje zdrowie zasugerował, że powinnam koniecznie schudnąć.
Nie pomyślał, że nie wypada tego mówić?
Prawdopodobnie nie wiedział, że są rzeczy, które wypada powiedzieć, i takie, których mówić nie należy. Dla niego był to fakt naukowy, którym koniecznie chciał się podzielić.
To nie było małe dziecko. Jak można nie wiedzieć takich rzeczy?
No właśnie można. To zresztą staram się tłumaczyć nauczycielom, których spotykam na swoich zawodowych ścieżkach. Takie sformułowanie nie musi oznaczać, że uczeń chce mi dokuczyć, ale być może ma jakiś deficyt, na przykład myślenia przyczynowo-skutkowego, i nie kojarzy, że może tym komuś sprawić przykrość. Może warto sprawdzić, zdiagnozować, co się za tym kryje? Do tego zachęcam. I do dystansu do samych siebie też.
Deficyt, czyli co?
Każdy z nas może mieć jakiś deficyt. Deficyty, które zaburzają nam komunikację z innymi, utrudniają współdziałanie z nimi. Może to być deficyt myślenia przyczynowo-skutkowego, mogą być też deficyty poznawcze, rozpoznawania kłamstwa, ironii, żartu, metafory, symbolu. Deficyt odróżniania kontekstów społecznych czy rozpoznawania ról. Inaczej zachowujemy się, innej mowy używamy w domu, w szkole, w pracy, w sklepie. Deficyt rozpoznawania emocji innych ludzi. Możemy mieć deficyty umiejętności społecznych, takich jak radzenie sobie z porażką, rozwiązywanie konfliktów, bycie asertywnym. Możemy też mieć deficyt zasad dobrego zachowania. Osoby ze spektrum autyzmu często nie mają właściwych zdolności komunikacyjnych czy umiejętności odczytania intencji drugiej osoby; nie potrafią przewidzieć, jak na ich słowa może zareagować odbiorca. Ale osoby neuronormatywne też mogą mieć deficyty, które przeszkadzają w komunikacji.
Wyskoczył jak filip z konopi, jeszcze nie pomyśli, a już powie i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, że powiedział coś niewłaściwego – to o to chodzi?
Tak, takie deficyty diagnozujemy, ale one nie muszą oznaczać, że ktoś ma cechy ze spektrum autyzmu. Mogą obrazować coś innego. Pojedyncze mogą oznaczać po prostu, że ktoś ma deficyt w komunikowaniu się lub w relacjach społecznych, że nie potrafi się zachować w grupie, odczytywać kontekstów wypowiedzi. To „wyskakiwanie jak filip z konopi” może być też związane z ADHD, deficytem braku należytej uwagi czy też umiejętności zaczekania.
Mam wrażenie, że dziś staramy się ubrać w słowo „deficyt” coś, co w pokoleniu naszych dziadków byłoby odczytane jako „gburowatość”. Mam wrażenie, że w tamtych czasach nie było tylu sytuacji, w których ktoś nie wiedział, że czegoś nie wypada powiedzieć.
Wówczas te deficyty też były obecne, tylko ich nie diagnozowano. Sądzę też, że nie było wówczas w życiu naszych dziadków tak wielu okoliczności, w których mogliby w publicznych wystąpieniach te problemy „odkryć”. Dzisiaj przestrzeń publiczna, komunikatory, portale społecznościowe dają nam znacznie więcej okazji do tego, by popełnić jakąś gafę.
Czyli obnażyć swój deficyt?
Tak by można było to określić, przy czym trzeba uważać, by nie próbować wszystkich zachowań społecznych tłumaczyć w ten sposób.
Tylko jak rozróżnić, czy ktoś ma problemy takie jak te, o których mówiłyśmy wcześniej, czy też jest po prostu osobą o niskiej kulturze, niewychowaną, nieokrzesaną – by nie użyć ostrzejszych słów.
Ja bym tutaj postawiła taką granicę pomiędzy tymi „filipami z konopi” a osobami, które coś mówią z premedytacją. Tą granicą będzie wola czy intencja zrobienia, powiedzenia czegoś, ze świadomością tego, że wyrządzamy komuś przykrość – bądź bez tej świadomości. To łaśnie historia z rodzaju: „Jesteś gruba, powinnaś schudnąć”.
Wróćmy do dzieci. Jeśli czujemy, że choć nasze pociechy świetnie się uczą, mają bogate zainteresowania, uczestniczą w zajęciach pozalekcyjnych, to jednak mają jakieś problemy społeczne w relacjach z rówieśnikami bądź z brakiem tych relacji, z tzw. grzecznością, na którą nam zwracają uwagę nauczyciele, czy powinniśmy je zdiagnozować w placówce o profilu psychologiczno-pedagogicznym?
Spotkanie ze specjalistą może rozwiązać wiele naszych, a zwłaszcza dziecka problemów.
Znajdzie się w terapii?
Może wystarczy prowadzony przez coraz większą liczbę placówek tzw. trening umiejętności społecznych, gdzie można nauczyć się dobrego komunikowania w grupie, tak by komunikacji nie zamykać, by nie prowadziła ona np. do agresywnych zachowań, by dziecko czuło się w swoim środowisku dobrze.
Autyzm, zespół Aspergera, ICD 11 spektrum, wreszcie ADHD – to diagnozy, które rodzicom coś mówią, potrafią już wskazać na listę możliwych zachowań cechujących pacjentów z tym problemem. „Deficyt” to coś niedookreślonego, co rodzic może zbagatelizować. Często mówimy do dzieci: „Jak mogłeś się tak zachować, nie wiesz, że tak nie można? W twoim wieku? Ile razy można powtarzać w kółko to samo, że tak się nie mówi/nie robi/nie zachowuje?”. Taki rodzic nie pośle dziecka na wspomniany trening, bo wyda mu się irracjonalne, że młody człowiek nie wie, jak się zachować w oczywistych dla jego rówieśnika sytuacjach. Czym to zaniedbanie może skutkować w wieku dorosłym?
Brak umiejętności komunikowania się z innymi, odczytywania kontekstu zdania, ironii, nawet oszustwa – te nieprzerobione deficyty odezwą się w wieku dorosłym. Mamy teraz sporą grupę dwudziestoparolatków, osób po trzydziestce, a nawet starszych, które weszły w terapię, bo nie układa im się w pracy, nie odnajdują się w swoich nowych środowiskach, nie potrafią dogadać się ze współpracownikami, czasem z przełożonymi, albo np. wchodzą w kolejne związki i nie potrafią ich utrzymać. U osób dorosłych nieprzepracowane deficyty mogą objawić się sytuacjami lękowymi. Takie osoby będą np. wycofywać się z życia społecznego, bo może nie będą umiały załatwić swoich spraw w urzędzie, zrobić zakupów w sklepie innym niż samoobsługowy – czasem nawet przejście przez kasę jest dla takich osób problemem. Może być też tak, że znacznie wpłynie to na ich emocjonalność, doprowadzi do jakichś zaburzeń. Mogą czuć się samotne, ponieważ nie będą potrafiły nawiązywać relacji społecznych albo dlatego, że rodzice, którzy dotąd w wielu sprawach im pomagali, odeszli.
Osób diagnozowanych przybywa?
Oczywiście. Spory wpływ na tę liczbę ma również pandemia. Dzieci, młodzież, młodzi dorośli zgłaszają się z trudnościami, które spowodowała nauka zdalna, zamknięcie w czterech ścianach. U wielu był to czas braku relacji społecznych, braku możliwości nabywania kompetencji społecznych. Co za tym idzie – dziś mają spore trudności w komunikowaniu się. Dlaczego? Bo to są kompetencje, które trzeba ćwiczyć. Zwykłe zaproszenie kogoś np. na kawę dla wielu spośród tych osób może być problemem.
To trochę tak jak z zabawami we wczesnym dzieciństwie – w sklep, w mamę i tatę, w lekarza – z którymi my miałyśmy do czynienia, a dziś dzieci, zajęte komputerem, są ich pozbawione. Jednak nie chodzi tu tylko o to, że się nie bawią, ale przede wszystkim o to, że czegoś się nie uczą…
Oczywiście, że tak. Odgrywanie ról podczas zabaw uczyło nas umiejętności odnalezienia się w różnych późniejszych sytuacjach życiowych, to była nauka komunikowania się, odnalezienia się w sytuacji, zawalczenia o swoje, ale też obserwowania, co nasze zachowanie, nasze słowa mogą zrobić innym. Uczyliśmy się, jak sobie poradzić, gdy ktoś z zabawy nas wykluczył. Teraz tego nie ma. I wspomniany przeze mnie trening umiejętności społecznych jest trochę taką sztuczną sytuacją, w której odgrywamy te role. Ta modelowana sytuacja powinna była mieć miejsce na podwórku. Dlaczego jej nie było? Bo na podwórkach nie ma dzieci…
I nie ma wśród nich kreatywności…
Ja w dzieciństwie uczestniczyłam w kółkach zainteresowań, ale tych, w których sama chciałam uczestniczyć; czytałam książki, rozbudzałam wyobraźnię, bawiłam się z rówieśnikami, nawiązywałam przyjaźnie, rozmawiałam. Dziś w to miejsce wchodzą komunikatory, z narzuconymi poglądami np. youtuberów, pojawiają się dyktafony w komórkach. Słyszę historie, że dzieci nagrywają cichaczem wyznania swoich przyjaciół po to, by je upublicznić. Ja mogłam spokojnie powiedzieć swojej przyjaciółce o tym, w kim się zakochałam, nikt nie oglądał publicznie moich zdjęć. Czym te zachowania mogą w przyszłości skutkować? Myślę, że nawet sobie nie potrafimy dziś wyobrazić tych następstw.
Podobno badania pokazują, że niemal każdy człowiek może być obciążony pojedynczą cechą – bądź nawet kilkoma – ze spektrum autyzmu.
Każdy z nas ma jakiś deficyt. Jesteśmy tylko ludźmi, nie maszynami. Bądźmy dla siebie i innych wyrozumiali.
Czy wobec tego może być też tak, że my, dorastając w czasach, kiedy mogłyśmy tego naturalnego treningu umiejętności społecznych doświadczyć, nie diagnozujemy w sobie tych cech. Gdybyśmy natomiast siedziały przed monitorem komputera czy telewizora, nie wchodziły w te różne role, które niosły ze sobą zabawy, dziś miałybyśmy postawione diagnozy pewnych deficytów.
Obserwujemy, że dzieci, które wychowywały się w dużej rodzinie, uczestniczyły w zabawach w dużych grupach społecznych, miały więcej okazji do eksponowania się na różne sytuacje społeczne, znacznie lepiej sobie radzą w takowych w późniejszym życiu. Są dla nich naturalne, często czują się w nich bezpiecznie. Warto też zwrócić uwagę na to, że dzieci dziś są ogromnie przemęczone, przeciążone obowiązkami szkolnymi, pracami domowymi, zajęciami dodatkowymi. Nie mają czasu na nabywanie kompetencji, o których rozmawiamy.
Jeśli przyjdzie do Pani dorosła osoba, która np. nie potrafi przewidzieć, jaką reakcję mogą wywołać jej słowa w niektórych sytuacjach, to nauczy ją Pani tego w prowadzonej terapii?
Nigdy nie jest za późno na terapię. Może nie wszystko uda się wypracować do końca, ale zawsze jakieś efekty będą. Z drugiej jednak strony ważna jest też nasza wrażliwość, byśmy nie hejtowali, nie krytykowali, nie wyśmiewali ludzi, kiedy zachowują się czy wypowiadają inaczej, niż przewidują normy społeczne. Trzeba mieć margines zrozumienia, bo może to nie zła wola dyktuje takie zachowania, ale ta osoba ma rodzaj deficytu, który wymaga naszego zrozumienia i pomocy.•
Tomek: naiwny i szczery do bólu
Kobieta na dworcu płakała, ludzie wokół wyrażali dezaprobatę dla jej zachowania. Raczej nie mogła spodziewać się zrozumienia. Mama Tomka, Monika, tak właśnie zapamiętała tę scenę i choć nie do końca umiała odczytać zachowanie kobiety, to jednak mając doświadczenie ze swoim synem, podświadomie czuła, że tutaj nie ma złej woli, jest za to brak zrozumienia.
A było tak. Maleńki dworzec, kilka osób w kolejce, pociąg odjeżdża za chwilę. Ludzie pomału się denerwują, bo stojąca przy okienku osoba dość szczegółowo pyta o możliwości połączenia, tyle tylko, że jej podróż ma mieć miejsce za kilka dni. Wówczas ktoś z oczekujących pyta, czy mógłby tylko kupić bilet, bo jego pociąg zaraz odjeżdża. Kobieta przepuszcza tę osobę, ale stojące za nią też zaczynają korzystać z tej okazji. Wówczas kobieta zaczyna płakać, zaznaczając, że dała przyzwolenie jednej osobie, a nie wszystkim. Ta scena budzi zdumienie, ciche uwagi o „nienormalności tej rozhisteryzowanej osóbki”. Tylko mama Tomka widzi, że zachowanie kobiety odbiega od przyjętych norm, prawdopodobnie wskutek jakiegoś deficytu, braku zrozumienia w komunikacji, być może nieumiejętności przewidzenia skutków swojego zachowania bądź zachowania odbiorców. Bo mama Tomka od lat zmaga się z zachowaniami swojego syna, które z boku mogą zadziwiać. Tomasz zawsze powie prawdę prosto w oczy. To dziecko z tych, które zapytają: „Po co właściwie ciocia przyszła i dlaczego jeździ ciągle tym starym autem?”. Rodzice wcześniej o tym mówili? No tak, ale myśleli, że ich syn wie, co wolno, a czego nie wolno powiedzieć. A jednak nie do końca. To syn, który powie koledze, że ma brudne zęby i warto by je umyć, bo inaczej mu wylecą, będzie też mówił nauczycielom w szkole, że nie mają racji, bo są źródła, które podają inne fakty w danej sprawie.
Czasem mama Tomka myśli, że jej syn nie ma instynktu samozachowawczego. – Tomek będzie bronił swojego zdania do końca, nawet jeśli wie, że konsekwencje będą dla niego opłakane. Nauczyciel będzie dla niego niezmiernie surowy, może dostanie jakąś karę, może dotkną go innego rodzaju konsekwencje. Nie odpuści, mówi, że nie umie znieść przegranej na jakiejkolwiek płaszczyźnie – opowiada. Niestety nie umie też zagrzać miejsca w żadnej grupie rówieśniczej. Wszędzie po kilku dniach mają go serdecznie dosyć. Dlaczego? To w sumie trudne do określenia. Jest naprawdę bardzo dobrym dzieckiem, ale z kilkoma cechami, które ludzi wyprowadzają z równowagi. No bo dlaczego na przykład musiał zwracać uwagę chłopakom, którzy palili na podwórku, a potem skarżyć ich rodzicom? Tłumaczył, że papierosy szkodzą, ale został wykluczony z grupy, wręcz zaczęły się szykany. I żeby był jeszcze małym dzieckiem, ale to nastolatek. W dodatku bardzo łatwowierny, którego można bez większego problemu oszukać.
Jak odnajdzie się w pracy, jak będzie budował rodzinę, relacje z żoną? Te pytania spędzają sen z powiek Moniki, mamy Tomka. Boi się, że będzie – jak ta kobieta na dworcu – niezrozumiany. – Zostają modlitwa i wiara, że z nie takich opresji Jezus ratował dzieci zatroskanych mam – podkreśla Monika.
Marcin: niewyparzony język – siema, mordeczki
Co za niewyparzony język, to niewychowane dziecko – takie słowa bolą mamę Marcina. „Siema, mordeczki” – przywitał kiedyś swoich dziadków. Byli zdumieni. Każdy byłby, bo to raczej nie jest zwyczajowy kod powitalny. Nie dla nich – ale okazuje się, że dla ich wnuka jak najbardziej. Właśnie dowiedział się w szkole, że od teraz tak będzie wyglądać powitanie kolegów. Nie oddzielił jednak rzeczywistości szkolnej od pozaszkolnej. Doświadczenie jednego świata przeniósł na drugi. Oczywiście pełne ręce pracy miała Aneta, która musiała wszystko teściom wytłumaczyć. Dlaczego ich wnuk tak się zachowuje? Niby proste, ale pokolenie osób starszych, w którym nie diagnozowano pewnych deficytów, bo ich po prostu nie znano, chyba nie do końca rozumie.
– Moi teściowie są osobami dystyngowanymi, w ogóle nie są w stanie zrozumieć takiego zachowania. Właściwie poczuli się obrażeni i dali temu wyraz – opowiada Aneta. Tłumaczyła im, mówiła, z czym zmaga się chłopiec, którego przecież znają nie od dziś, ale ta sytuacja była dla nich niezmiernie trudna.
Zresztą uwagi dotyczące zachowania syna Aneta słyszy od różnych osób. Najczęściej od nauczycieli, którzy nie mogą znieść, kiedy Marcin zwraca im uwagę. W sumie trudno się dziwić, nikt tego nie lubi, ale dla dziecka takiego jak on trzeba mieć zrozumienie i inaczej z nim rozmawiać. – No tak, tylko że syn potrafi powiedzieć nauczycielowi, ile jeszcze zostało czasu do końca lekcji. Mówi np.: „To bez sensu, nie zaczynajmy tego czytać, bo na to potrzeba z 10 minut, a do dzwonka tylko 4 minuty”. To irytuje nauczycieli. Mam wrażenie, że oni myślą, że Marcin mówi to specjalnie, by podważyć ich kompetencje, jakoś zdyskredytować ich osoby – opowiada Aneta. Marcin nie ma złej woli – ma deficyt, który w taki sposób się objawia, takim, a nie innym zachowaniem.
Niestety z grupą rówieśniczą też ma pod górkę, no bo jeśli komuś mówi, że śmierdzi, to chyba nie może być lubiany. Dlaczego to robi? W trosce, bo to uczciwe, bo taka jest prawda. Myśli, że może ta osoba nie czuje, że woń unosząca się wokół niej jest niewłaściwa, i trzeba jej to powiedzieć. „Dlaczego inni mają cierpieć, bo ktoś się nie myje?” – pyta Marcin.
Chłopak jest poddany terapii. Praca z nim już przynosi efekty. Aneta wie, że bez terapii w przyszłości jej synowi mogłoby być bardzo trudno. Widziała sytuacje, kiedy ktoś wielokrotnie zmieniał pracę, bo nie potrafił sobie poradzić w relacji przełożony–pracownik. Niestety zawsze kończyło się tym samym: przełożony dziękował za współpracę. I nie było ważne, że ta osoba była wysoce wykwalifikowana. Jej zachowanie w grupie było nie do przyjęcia. Aneta ma nadzieję, że Marcin po terapii będzie rozumiał kody społeczne, będzie wiedział, kiedy coś wypada powiedzieć, a kiedy dla własnego dobra należy milczeć. A może nawet kiedyś wzbudzi sympatię otoczenia?
Ania: w szkole myślano, że jest arogancka
Nie utrzymywała z nikim kontaktu. Agnieszce, jej mamie, było niezmiernie trudno. – Ania nie jest zainteresowana drugim człowiekiem, właściwie nie lubi rozmawiać z ludźmi, bo niespecjalnie obchodzi ją rozmówca i to, co ma on do powiedzenia – mówi Agnieszka. Ubolewa nad tym faktem, ale właściwie niewiele potrafi zrobić. Kiedy Ania była mała, bawiła się z koleżankami, ale z biegiem czasu coraz mniej osób było w jej życiu. Jedyna koleżanka, jaką akceptowała, była przez nią ciągle strofowana, pouczana, co i jak powinna robić. Ania mówiła, że to dla jej dobra, bo chce, by koleżanka była jak najlepiej postrzegana, ale to nie spotykało zrozumienia z drugiej strony.
Kiedy córka opuszczała podstawówkę, Agnieszka miała nadzieję, że w liceum jej relacje się poprawią. Tymczasem w nowej szkole było jeszcze gorzej. Ania niemal przestała mówić, nie utrzymywała z nikim kontaktu, nauczyciele pytali mamę, jak można przekonać ją do odpowiedzi – może mogłaby pisać na kartce?
Ania nie poszła na studniówkę, bo nie czuła potrzeby. Niby nic złego, nie każdy musi lubić tego typu imprezy, ale Agnieszce było przykro. Z drugiej strony może dobrze? Ania ma przecież duże problemy interpersonalne. – Ktoś, kto jej nie zna, może odebrać ją jako osobę nieuprzejmą. W szkole myślano, że jest arogancka, bo kiedy ktoś ją o coś zapytał, ona potrafiła tylko spojrzeć i w ogóle nie odpowiedzieć. Nie czuje potrzeby, by wejść w relację, w rozmowę z drugim człowiekiem – opowiada Agnieszka.
W 15. roku życia Ania weszła w terapię behawioralno--poznawczą – chodziło o wyrobienie pewnych nawyków. Musiała np. iść z terapeutką do zwykłego sklepu i nauczyć się tego, jak prosić o konkretny produkt. Oczywiście nie mógł to być sklep samoobsługowy. Potem rozpoczęła trening umiejętności społecznych, zajęcia grupowe, gdzie uczyła się odgrywania różnych ról. Była zachęcana do dłuższych wypowiedzi, bo do tej pory, jeśli nie umiała odpowiedzieć na pytanie, uciekała w krótkie: „Mnie to nie interesuje” bądź milczała. Na szczęście nigdy nie była nadpobudliwa, nigdy nie przerywała innym.
Agnieszka dziś cieszy się, bo widzi dużą poprawę w komunikacji u Anny. Chociaż jej twarz nadal nie wyraża emocji, to potrafi odnaleźć się wśród ludzi. Tym, czego boi się Agnieszka, jest moment, gdy córka pójdzie na studia. Terapeuta przestrzega mamę, że stres związany ze zmianami w życiu córki może prowadzić do tego, że ona znów zaniemówi.
Oby tylko znalazła się wśród życzliwych osób. Agnieszka pamięta, kiedy nawet rodzina nie potrafiła zrozumieć sytuacji, w której Ania dostała ostrą reprymendę od jednego z nauczycieli, bo zbyt cicho mówiła „jestem” podczas sprawdzania obecności. Wszyscy nauczyciele potrafili przychylić się do próśb mamy o to, by mogła wszystkie odpowiedzi pisać, tylko jeden z nich zażądał, by dziewczyna głośno odpowiadała. Nie umiała. Dostała wówczas burę od taty. Nie zrozumiał jeszcze wtedy, że to dla jego córki ogromny problem. I to chyba bolało najbardziej. Oby się już nie powtórzyło.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.