Bliziutko, w moim sercu

Barbara Gruszka-Zych

GN 6/2023 |

publikacja 09.02.2023 00:00

– Alinka jest w niebie, ale nasza miłość trwa nadal – mówi Józef Skrzek. – Jest wewnątrz mnie, przechodzi jak ogień rozpalony na zawsze.

– Starałem się spełniać marzenia Alinki,  bo to były dowody mojej miłości do niej – mówi Józef Skrzek. henryk przondziono /foto gość – Starałem się spełniać marzenia Alinki, bo to były dowody mojej miłości do niej – mówi Józef Skrzek.

Staram się, żeby od mojego serca szedł do niej ogień, podtrzymując naszą miłość, pamięć, szacunek, rodzinę, którą budowaliśmy przez prawie pół wieku – słyszę, kiedy w półmroku krótkiego, zimowego dnia siedzimy w Michałkowicach w rodzinnym domu Józefa Skrzeka – muzyka, kompozytora, multiinstrumentalisty, założyciela i lidera zespołu SBB. Tu, po nagłej śmierci ojca Ludwika, który zginął podczas akcji ratowniczej w kopalni, mieszkał z mamą Marią, a potem z żoną Aliną i trzema córkami. Na stole w kuchni i w pokoju przed portretem żony płoną świece, rozświetlając jej zamyśloną twarz. To najjaśniejszy punkt wszystkich pomieszczeń. – Dlatego dbam o ten ogień tutaj i tam – pokazuje ręką w stroną cmentarza, bo nie chce używać tego słowa.

W sukience

– To, co się stało 20 marca ubiegłego roku, to tylko przejście Alinki do innej przestrzeni – mówi niby do mnie, ale czuję, że to jego prywatna rozmowa z ukochaną, której jedynie jestem świadkiem. – Przejście pomiędzy wiecznością a tym ogniem, który we mnie dalej płonie w tej wielkiej tajemnicy, jaką jest nadzieja zmartwychwstania. Poznaliśmy się nad morzem w trudnej sytuacji życiowej, ale to nie zdołało ugasić naszej miłości. Alinka napisała nawet taki utwór „Szczęście jak na dłoni”, bo przecież każdy pragnie być szczęśliwy. Życie mnie jednak nauczyło, że trzeba być przygotowanym na pokonywanie trudności, bo prawdziwa miłość to właśnie cierpienie. Tak nazywam świadomość trudów, które są wpisane w bycie razem, i to przez nie szliśmy przez te lata. Starałem się spełniać jej marzenia, bo to też były moje dowody miłości. Na płycie „Marzenia” utwór tytułowy do słów Alinki śpiewa nasza córka Elunia: „Jesteś marzeniem, jesteś natchnieniem”. Bo Alinka, podobnie jak ja, była marzycielką, ale realia życiowe sprawiały, że czasem spadaliśmy na ziemię i w zetknięciu z nią pojawiało się cierpienie. Wyszliśmy od niskości, ale nasze poznanie się spowodowało, że znaleźliśmy się na wysokościach. Poddałem się jej niesamowitej intuicji, wierząc jej bezgranicznie, a ona uwierzyła mnie. Powiedziałbym, że zbudowaliśmy świątynię, w której pamiętaliśmy, że nie liczy się to, czego ja chcę, ale to, czego pragnie drugie. Taką świątynię można wznieść tylko wtedy, kiedy następuje nieustanna wymiana, także między kolejnymi pokoleniami. Alinka stała się moją muzą, dziewczyną znad morza, tchnieniem, powiewem, perłą w koronie, księżniczką. A ja byłem chłop do roboty, bo tak mnie na Śląsku wychowano. Do dziś jestem jej wdzięczny, że potrafiła się tutaj zaaklimatyzować, bo – jak mówiła – przyjechała znad Bałtyku do tych zakurzonych „hałdów” dla miłości i była zawsze ze mną. Choć widziałem, że podczas naszych podróży po świecie zawsze lubiła przebywać przy wodzie, zwłaszcza wielkiej. Nosiła w sobie jej powiew. Kiedy czasem staram się ją teraz odnaleźć, przytulam jej sukienkę, żeby czuć ten powiew jej ducha.

„Coś”

– Dzięki temu, że zawsze razem staraliśmy się podróżować po świecie, przetrwaliśmy w najgorszych sytuacjach, żeby dojść do piękna, którym jest nasza cudowna rodzina – silna, wytrwała, otwarta na innych. W niej przyszły na świat nasze córeczki: Karinka, Luizka i Elunia. Oboje byliśmy twórcami – Alinka pisała teksty, ja komponowałem. Córki – owoce naszej miłości – też są bardzo twórcze. Karina zajmuje się artystycznym wychowaniem dzieci, Luiza – filmem, Ela śpiewa. Bo nasza rodzina trwa nadal, choć w innym wymiarze. Wciąż jeszcze jestem w tej spirali życia między wiarą, nadzieją, miłością a pustką, ale nie do końca, dlatego że trwają nasze dzieła – córki, wnuczki Julia i Lenka, no i muzyka. Alinka zawsze była ulubienicą moich przyjaciół – prof. Bosaka, Adama Hanuszkiewicza, Zygmunta Kałużyńskiego, Wiesława Komasy, o. Mariana Waligóry – przeora Jasnej Góry, który zaprosił nas przed cudowny obraz, byśmy tam świętowali nasze srebrne wesele, Jurka Skolimowskiego, z którym poznali się, kiedy komponowałem muzykę do jego filmu „Ręce do góry”, dzieci ze Szkoły Podstawowej nr 13 w Michałkowicach, dla których napisała „Pieśń o ziemi”. Wszyscy zachwycali się jej bezpośredniością, szczerością i naturalną urodą, sprawiającą, że miała to „coś”. Kiedy przypominam sobie, jaka była piękna, cierpię jeszcze bardziej i czasem pytam, dlaczego odeszła tak szybko. Ale to niestosowne pytanie, bo nasz los jest w rękach Boga, któremu musimy ufać. Na początku małżeństwa mieliśmy wiele propozycji, żeby zamieszkać gdzieś w świecie, kiedy filmowcy zapraszali mnie do współpracy, ale wybraliśmy naszą, mniej komercyjną drogę. Grałem wtedy w „Leśniczówce” w Chorzowie razem z muzykami z różnych stron. Potem na chwilę przenieśliśmy się w Beskidy, do Trójwsi. Kiedy przyszły na świat Luiza i Ela, zrezygnowałem z kontraktu w Stanach Zjednoczonych, przekonany, że mając malutkie córeczki, powinienem być tu, a nie gdzieś w New Jersey, gdzie mogłem robić tak zwaną karierę i pieniądze. Zostaliśmy w kraju razem, nie mając co do tego żadnych wątpliwości. W świecie pełnym pokus, w którym w każdej chwili można się zagubić, wybraliśmy miłość i bycie blisko. Zresztą na co dzień to przebywanie ze sobą dawało nam niesamowitą energię i radość. Jeździliśmy wszędzie z wózeczkami, w których spały nasze córeczki i tak trwała ta nasza wędrówka. Zależało nam, żeby dzieci jak najwięcej przebywały na świeżym powietrzu, dlatego wybieraliśmy się z nimi w Beskidy, Sudety, Bieszczady, na Mazury. Nasza „czelodka” potrafiła być razem czasem nawet w bardzo trudnych warunkach, kiedy zdarzało się nam mieszkać na wyjeździe w budzie z pająkami.

Echo

– Nowy wiek powitaliśmy w Paryżu pod bazyliką Sacré Coeur z malarzami z Montmartre, zaproszeni przez Wiesława Komasę na premierę „Matki” Witkiewicza. Mam wrażenie, że wtedy byliśmy naprawdę szczęśliwi, jeśli to słowo wchodzi w rachubę. Potem zaczął się cykl dobrze układających się wydarzeń – nowe koncerty i spotkania. Najpierw reaktywował się zespół SBB, dołączył do nas na jakiś czas Paul Wertico z Chicago, który grał z Patem Methenym. Już nie wspominam, że często byliśmy w Niemczech w Aachen, gdzie nagrywaliśmy w dobrym studiu nagrań Pink Noise. Mimo że mieliśmy chałupę w Jaworzynce, pozostaliśmy na ojcowiźnie w Michałkowicach, bo tutaj najlepiej brzmiały słowa, które Alinka napisała do jednego z naszych utworów: „Życzę ci raju na ziemi”. Tu mieliśmy wtedy prawdziwy raj. Obok mnie ciągle była też Mija – Maria, moja cudowna mama. Te moje dwie kobiety rozumiały się, a ja miałem poczucie, że to dwie nieprawdopodobne miłości, które płyną do mnie strumieniami. Pewnie, że się trochę przekomarzały, ale kochały się – Alinka i Maria. Alinka zaczęła nawet myśleć o wydaniu swojej książki, pisanej gdzieś na marginesie tekstów piosenek. Ale stwierdziła, że aby robić to na serio, musiałaby przenieść się do jakiejś pustelni. Była bowiem jak magnes – przyciągała ludzi, jeśli nie na koncertach, to zwyczajnie, przychodzili do niej na co dzień. Też się do niej garnąłem z miłości, która była oddaniem, zrozumieniem, ciepłem, uczuciem na zawsze. Posiadała niezwykłą umiejętność pocieszania, bo w tym moim zawodzie stale byle czym się dołujesz. A ona podtrzymywała mnie, mówiąc: „Teraz możesz mieć gorszy moment, tylko nie myśl, że jesteś skończony, zobaczysz, za chwilę znów wypłyniesz”. Nasze wspólne pamiątki i to, co trwa we mnie po naszych przeżyciach, sprawiają, że ciągle jeszcze egzystuję i staram się być rodzinnym mężczyzną i mężem. Bo jestem nadal w małżeństwie z Alinką i tak pozostanie do końca. A ona przebywa w dwóch światach – tym, gdzie będziemy na zawsze, i tutaj. Ostatnio często gram na pogrzebach „Zmartwychwstanie”, do którego ułożyła tekst brzmiący jak testament. Myśl o zmartwychwstaniu pojawia się nieodłącznie z pamięcią o rozstaniu z nią, będąc próbą połączenia z jej duszą. Zresztą zwykle podczas każdego wykonania tego utworu łączę się z osobą, której go poświęcam, a zmartwychwstanie odbywa się ponad mną, jestem tylko przekaźnikiem. Jednak wewnątrz wyraźnie czuję, że to połączenie się odbywa, jakbym się unosił i zbliżał do tego, dla którego gram i śpiewam, czując blask jego obecności. Przecież nie przez przypadek Alinka napisała: „Kiedy jesteś w otchłani swego życia/ kiedy myśli zabierasz daleko/ kiedy ciemność ogarnia Twą duszę/ kiedy oczy zamykasz/ i łza płynie powoli i lekko/ dzwon słyszysz przez oddalenie/ ten dzwon na jawie i w Twej duszy/ to krew i życie Twoje/ to krew i życie Twoje/ Panie mój te słowa do Ciebie/ Zmartwychwstałeś”. To, że na jej grobie na ziemi leżą kamienie i stoi biały krzyż, to jedno, ale przecież ona jest tu bliziutko, w moim sercu. Stale się z nią porozumiewam w każdy możliwy sposób. Często modlę się za jej wstawiennictwem, prosząc Boga, aby nas dalej łączył w jakimkolwiek znaku albo we śnie. A jednak na co dzień mi jej brakuje. Bo przecież w tej chwili przeżywam rozstanie z nią, bez jej rzeczywistej obecności w tym domu. Dlatego pozostaje mi najbardziej wiążące oczekiwanie na spotkanie naszych dusz. Wszystko, co jest w naszych pokojach na piętrze, zostawiłem tak, jakby wyszła na chwilę z nadzieją, że wróci. Ale kiedy wołam ją – słyszę echo…•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.