Takie rzeczy tylko z Bogiem!

Agnieszka Gieroba

publikacja 29.05.2023 10:04

Od najmłodszych lat widzieli w swoich rodzinach, jak Pan Bóg przychodzi z pomocą w codziennym życiu. Nic dziwnego, że widząc Jego działanie, swoją miłość i rodzinę oparli na wierze.

Janek i Weronika ze swoim synkiem Rysiem. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Janek i Weronika ze swoim synkiem Rysiem.

Zarówno Janek, jak i Weronika, kiedy weszli w dorosłość zastanawiali się, jaki jest Boży plan dla ich życia. Nauczeni w rodzinnych domach, że najlepsze odpowiedzi znajdują się w Piśmie Świętym, a rozwiązania różnych spraw przychodzą na modlitwie, postanowili pojechać na pielgrzymkę ze swoją  wspólnotą. Znali się wcześniej przynajmniej z widzenia i kilku rozmów, ale nie przypuszczali, że to będzie moment przełomowy w ich życiu.

Kiedy Janek miał 11 lat, jego rodzice zdecydowali, że z całą rodziną są gotowi pojechać na misje ad gentes. To zwyczaj wspólnoty neokatechumenalnej w odpowiedzi na zaproszenie Jezusa, który posyła uczniów na cały świat, by szli głosić Ewangelię. Raz w roku papież posyła chętne rodziny, by żyły w krajach zlaicyzowanych i przez swą codzienność były świadectwem dla innych. Zazwyczaj w kilka rodzin jadą do wskazanego miejsca, tworząc tam wraz z kapłanem małą wspólnotę.  

– Mój tata współpracował na Poczekajce w Lublinie z br. Kalikstem, stolarzem, dziś kandydatem na ołtarze. To od niego nauczył się rozmawiać z Panem Bogiem, jak z kimś bliskim, co z kolei pociągnęło go do dalszego zaangażowania całej naszej rodziny we wspólnotę neokatechumenatu. Po pewnym czasie rodzice rozeznali, że są gotowi pojechać tam, gdzie zostaną posłani. Dokładnie gdzie, nikt nie wie, bo posłanie odbywa się drogą losowania. Można trafić w różne zakątki świata. Nasza rodzina wylosowała Niemcy – opowiada Jan Dutkiewicz.

Był wtedy w piątej klasie i jak się o tym dowiedział, to pierwszą rzeczą jaką zrobił było sprawdzenie, jakie kluby sportowe są w Düsseldorfie, dokąd mieli jechać. Był fanem piłki i sam ją trenował. Uspokoił się, że klubów jest sporo, więc może jechać.

– Chyba nie docierało do mnie wtedy, co tak naprawdę oznacza wyjazd. Paradoksalnie po wielu latach ciasnoty mieszkaniowej z piątką dzieci wprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Zapadała decyzja, że wszystko zostawiamy i ufamy, że Pan Bóg nas poprowadzi. Zapakowaliśmy nasz najpotrzebniejszy dobytek do busa. Wcześniej przychodziła rodzina żegnać się z nami, to dało mi do myślenia, że ten wyjazd to nie wycieczka, ale podróż w nieznane – wspomina Janek.

Na miejscu mieli tworzyć wspólnotę z trzema innymi rodzinami z różnych krajów, które podobnie wylosowały Dusseldorf. Nikt z rodziny nie znał niemieckiego, mama Janka uczyła się trochę w gimnazjum, ale to wszystko. Znaleźli się w obcym kraju. Na miejscu parafia, która zaprosiła rodziny, przygotowała im mieszkanie i pomogła w załatwieniu formalności. Dzieci, po kursie językowym, musiały pójść do normalnej niemieckiej szkoły.

– Na początku było trudno, chodziliśmy na zajęcia, nie rozumieliśmy, co się do nas mówi, ale któregoś dnia jakby przełączył się jakiś włącznik i odkryliśmy, że rozumiemy. Zanim jednak opanowaliśmy język, często zdarzały się jakieś gafy. Wydawało mi się, że mówię dobrze, a cała klasa zaczynała się śmiać. Dziś z perspektywy czasu wiem, że to było śmieszne, ale wtedy bardzo to przeżywałem. Byłem inny niż moi koledzy, miałem dużo rodzeństwa, oni byli jedynakami. Mieszkałem z dwoma braćmi w jednym pokoju, nie miałem najnowszych konsoli do gier, a jednak koledzy lubili przychodzić do nas. Mówili, że czują się tutaj jak w domu, który kiedyś chcieliby sami mieć – mówi Janek.

Raz na jakiś czas ich mała wspólnota z księdzem szła do parku lub na dworzec, stawiała krzyż i ikonę Matki Bożej, modliła się publicznie i mówiła spotkanym ludziom o Bożej miłości.

– To też nie było łatwe, tak mówić obcym o Bogu, ale wiele razy ktoś się zatrzymywał i słuchał, potem dziękował. Żyliśmy zwyczajnie, ale jakoś tak, że wielu ludzi nas odwiedzało. Pan Bóg troszczył się o nas, jak brakowało pieniędzy, a nasza rodzina się powiększyła, ktoś przynosił kosz pieczywa, czy inne potrzebne rzeczy. Mówiliśmy Panu Bogu, że czegoś potrzebujemy i On to załatwiał na swoje sposoby. Było to tak namacalne, że normalne dla mnie jest mówić na modlitwie o zwyczajnych sprawach – podkreśla Janek. Po maturze w Niemczech postanowił wrócić do Polski na studia. Był przekonany, że właśnie tutaj znajdzie żonę, która została dla niego przeznaczona.

Weronika także wychowała się w rodzinie ze wspólnoty neokatechumenatu. Jej doświadczenia są podobne, codzienne cuda małe i większe, jakie działy się na co dzień nie zostawiały wątpliwości, że Pan Bóg działa.

– Moi rodzice opowiadają o wielu Bożych interwencjach w ich życiu. Ja jako mała dziewczynka może nie odbierałam tego w ten sposób, bo nie byłam świadoma problemów, jakie spotykały naszą rodzinę. Jednak kiedy już jako młoda kobieta byłam świadkiem diagnozy mojego taty, u którego stwierdzono raka wątroby w czasie, gdy moja mama była w piątej ciąży, pamiętam wszystko doskonale. Towarzyszyłam mamie w Warszawie, gdzie tata był operowany, młodszym rodzeństwem opiekowały się wtedy babcie i ludzie ze wspólnoty. Na koniec pomyślna operacja wbrew opiniom lekarzy, powrót do zdrowia i narodziny mojej najmłodszej siostry. Mimo, można powiedzieć, tragicznej sytuacji i zagrożenia życia, czuliśmy Bożą opiekę – mówi Weronika.

Kolejne doświadczenie przyszło trzy lata później, gdy z kolei u mamy pękł tętniak. Nie wiadomo było co z nią będzie. Weronika, jako najstarsza, przejęła opiekę nad młodszym rodzeństwem.

– Moja najmłodsza siostra Marysia tak bardzo bała się, że mama umrze, że pytała mnie czy na mnie będzie mogła mówić „mama”. Którejś nocy obudziła mnie i powiedziała, że śniła jej się Matka Boża, była mięciutka jak poduszka, przytuliła ją, pachniała kwiatami i powiedziała, że mama wyzdrowieje. Tak się stało. Mama nie ma śladu po tamtej chorobie, a ja mam kolejne doświadczenie realnej obecności Boga w naszym życiu – mówi Weronika.

Wejście w dorosłość dla niej i dla Janka wiązało się z pytaniami o własną drogę. – Kiedy Janek z rodzicami był na misjach, ja znalazłam się w grupie, która modli się Różańcem za te rodziny. Chętnych żeby wspierać braci na misjach było dużo, ale mi udało się dostać różaniec i do modlitwy dostałam właśnie misję, w której była rodzina Janka, choć wcale się wtedy bliżej nie znaliśmy. Dopiero dziś widzę różne drobiazgi, które łączą się w całość i tworzą opowieść o tym, jak Bóg nas do siebie prowadził – mówi Weronika.

Finał tej drogi miał miejsce na pielgrzymce wspólnotowej. Długa jazda autokarem sprzyjała rozmowom, poznaniu się bliżej i wspólnej modlitwie.

– Na tej pielgrzymce był taki zwyczaj, że codziennie w drodze otwieraliśmy Pismo Święte i czytaliśmy jakiś fragment, potem, jeśli ktoś chciał, mógł podejść na przód autokaru i wobec wszystkich podzielić się tym, co to słowo znaczy w jego życiu. Ja jestem raczej nieśmiała, a wszystkie publiczne wystąpienia dużo mnie kosztują, wtedy jednak poczułam takie przynaglenie, żeby wstać. Poruszyło mnie słowo Boże, bo wcześniej zmagałam się z myślami o nieudanej relacji, w jakiej byłam. Wtedy poczułam, że jestem wolna, że zakończyłam definitywnie to, co było i oddaje się w Boże ręce. Powiedziałam o tym publicznie, a kiedy wracałam na swoje miejsce w autokarze, zaczepił mnie pełen radości Janek, dla którego wiadomość, że jestem wolna była ważna – mówi Weronika. Kolejne dni dały im okazję do wielu rozmów i wzajemnego poznawania. – To było odkrywanie siebie, bo wcześniej znaliśmy się przecież, ale jakoś nie przepadaliśmy za sobą. Tutaj zaczęliśmy jednocześnie pytać Pana Boga jak On na nas patrzy.

Takim przełomem była wizyta w Medjgorju. Janek wówczas odłączył się od grupy i zgubił. Ja szłam z innymi na miejsce, gdzie stała figura Matki Bożej. Zajęłam sobie miejsce pod krzyżem, skąd dobrze widać było Maryję i prosiłam, żeby wskazała mi, co mam robić, czy mam angażować się w relację z Jankiem, czy jest inny plan dla mojego życia. Spojrzałam na figurę i zobaczyłam, że tuż obok niej stoi Janek – opowiada Weronika.

Rzeczywiście Janek, który chciał się pomodlić z daleka od grupy zgubił się i szedł jakimiś dziwnymi ścieżkami, tak, że na miejsce modlitwy dotarł z drugiej strony placu. – Trochę się wtedy wystraszyłem, ale jakoś udało mi się dotrzeć do miejsca, gdzie stała figura Maryi. Zaszedłem ją od tyłu tak, że stałem tuż przy wyciągniętej ręce Matki Bożej, co wyglądało jakby wskazywała dla mnie. Naprzeciw figury był krzyż. Spojrzałem na niego, a tam stała Weronika. Dziś odczytujemy tamto zdarzenie, jako odpowiedź na nasze pytania, czy Pan Bóg ma dla nas wspólny plan – mówi Janek.

Weronika i Jan są małżeństwem od 2 lat, mają synka Rysia i każdego dnia dziękują Bogu za miłosierdzie, jakie im nieustannie okazuje.

– Mamy wybuchowe charaktery, łatwo przychodzą nam sprzeczki. Wiemy jednak, że z Bożą pomocą jesteśmy w stanie stawać się jednością i chcemy głosić Jego chwałę, której jesteśmy świadkami – mówią małżonkowie.