Matek Polek portret własny

Agata Puścikowska

GN 20/2011 |

publikacja 21.05.2011 13:28

Kim jest współczesna matka Polka? To zaniedbana kura domowa czy „realizująca się” bizneswoman? A może prawda o nas jest nieco bardziej skomplikowana? Ale dzięki temu pozytywna i bardziej kolorowa.

Matek Polek portret własny fot. jakub Szymczuk

Czarno-biała wizja matek Polek, której bardzo często my, matki, doświadczamy, a w której to dzielimy się na „pracujące zawodowo” i „niepracujące zawodowo”, nie jest wbrew pozorom nudna i przewidywalna. Bo można na nią patrzeć przez co najmniej dwa pryzmaty. Pierwszy punkt widzenia, nazwijmy go roboczo konserwatywnym, gloryfikuje matkę Polkę pracującą w domu, nadaje jej status współczesnej świętej, która poświęcając się dla rodziny, doświadcza wielu upokorzeń ze strony tzw. postępowców. Ten sam obóz konserwatywny konsekwentnie wskazuje na matki Polki pracujące zawodowo jako na kobiety wyzwolone, które zostawiając obcym ludziom dzieci, egoistycznie oddają się przyjemnościom pracy zawodowej i brzydkiej samorealizacji. Drugi punkt widzenia obraca problem o 180 stopni. Postępowcy w matkach pracujących w domach widzą prawie patologię, a już z pewnością brak ambicji. Dodatkowo wielką krzywdę dla dziecka, które przez zaniedbaną matkę „siedzącą” w domu, w wieku 2 lat jeszcze nie zostało objęte obowiązkiem szkolnym. Oczywiście na przeciwnym biegunie jawią się kobiety światłe, ambitne, szczupłe i piękne, które nie rezygnując z kariery zawodowej, w tzw. międzyczasie, dziecko urodziły, do pracy zawodowej wróciły i siebie nie zatraciły.

Rzeczywistość jednak nie jest czarno-biała. I przedziwne podziały na matki dobre i matki złe, na te, co się realizują, i te, co poświęcają, są tak naprawdę płytkie i nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Bo tak jak Polak statystyczny nie istnieje, tak nie uświadczysz statystycznej matki Polki. A między modelem kury domowej i bizneswoman jest wachlarz tysięcy postaw, wyborów, sposobów na życie. Istnieje też most łączący przeróżne modele bycia matką. Tym wrzeszczącym, kochanym, oddanym, zbuntowanym, ze zdartym kolanem, malującym wzruszające laurki mianownikiem jest dziecko. I nasza miłość do niego. Kama, Nika, Anna, Kinga i Monika opowiadają o swoim macierzyństwie i życiowych wyborach. Wbrew temu, co się może wydawać, zostały wyrwane do „gościowej” tablicy bez selekcji i castingów. Model macierzyństwa, rodziny każdej z nich jest wyjątkowy i niepowtarzalny. A jednocześnie dość prosty. Bohaterki łączy radość z wybranej drogi, duma, a przede wszystkim świadomość, że bycie matką to największy dar, jaki mogły otrzymać. Oto współczesnych matek Polek portret własny.

Kama: kwoka, która lata!
Chyba niewiele jest kobiet bardziej zabieganych niż Kama, lat 41. Z wykształcenia pielęgniarka, absolwentka stosowanych nauk społecznych. Zna perfekcyjnie dwa języki obce. Jest mamą czterech córek i synka. Pozadomowe działania, które podejmuje, to (wymienione dość przypadkowo i skrótowo): praca społeczna na rzecz biednych, głodnych i uciśnionych, działanie na rzecz społeczności lokalnych, gra w amatorskich teatrach, angażowanie się w prace na rzecz szkoły i przedszkola, do których chodzą jej dzieci, i wiele innych. Z boku wygląda na genialnie zorganizowaną, pewną siebie, silną, zwartą i gotową. I dopiero gdy Kamę poznać bliżej, okazuje się, że jej wybór, choć świadomy, wcale nie oznaczał pełnej swobody działania, braku wyrzeczeń i macierzyńskiego spontanu. Bo Kama miała inne plany na swoje życie.

– Miałam być misjonarką! Miałam mówić o Jezusie wszędzie, gdzie się da, a najlepiej w Afryce. Skończyłam pielęgniarstwo, żeby potrzebującym nieść pomoc, również fizyczną – opowiada. – Życie w Afryce, wśród biednych, wydawało mi się wizją idealną, w której mogłabym służyć Bogu, realizować swoje powołanie. Afryka miała dać mi wolność, sprawić, że Duch Święty będzie we mnie działał. Duch miał inny plan. Potrzebował Kamy w niewielkim miasteczku w Polsce, nie na sawannie. Po studiach Kama poznaje Massimo, Włocha. Zakochuje się, wychodzi za niego za mąż. Mieszkają najpierw za granicą, potem w Polsce. Kama pracuje w szpitalu i jest z tej pracy bardzo zadowolona. Po 8 latach małżeństwa (gdy już prawie tracą nadzieję na dzieci) rodzi się Sara. Dwa lata później Vera. Potem Melania, Samuel i Emmanuela. Z Afryki nici. Tymczasem nasza „kura domowa” rozkwita. – Przy mężu, córkach i synku spełniam swoją rolę życiową. Jestem misjonarką. Jestem wolna, bo największą życiową niewolą, z którą przyszło mi się zmagać, był mój egoizm. Do pracy zawodowej być może wrócę, gdy dzieci będą duże. Przecież tak ją lubiłam. Teraz jednak pracuję w domu: dla dzieci i męża. A przede wszystkim dla siebie.

Zaczytana Monika
Monika, lat 36, z wyboru mieszka na małej, mazowieckiej wsi. Jest szczęśliwą żoną Darka, mamą Klary, Jędrka i Benka. Jej pasją jest hodowla rasowych kotów – leśnych norweskich. – Pobraliśmy się z Darkiem wcześnie: miałam 22 lata. Przez wiele lat odkładaliśmy decyzję o poczęciu dziecka. Czułam się zbyt młoda, miałam wiele do zrobienia. Uwielbiałam swoją pracę, która wymagała czasu i wielogodzinnego bycia poza domem. Dziecko wydawało mi się przeszkodą w ciekawym, fajnym życiu, jakie prowadziłam – opowiada Monika. – Dopiero tuż przed trzydziestką zegar biologiczny zatykał na tyle mocno, że urodziła się Klara... Klara miewała kolki. Całymi dniami płakała. A Monika razem z nią. – Trzy tygodnie po porodzie, cała we łzach, przekonywałam męża, że powinniśmy małą oddać rodzinie, która będzie dla niej lepsza niż my – śmieje się Monika. – Byłam zmęczona, obolała. Nie wyglądałam jak szczęśliwa mamusia ze słodkich obrazków w pismach o macierzyństwie. Myślę, że podświadomie porównywałam się do nich. I to porównanie korzystne dla mnie nie było. Na szczęście trudne początki szybko się kończą. Klara wyrosła na kontaktową, bystrą i przyjacielską, małą kobietkę.

– Gdy już miała ze 4 miesiące, wiedziałam, że dzieci będzie więcej i że najlepsze, co mnie w życiu spotkało, to bycie matką. Bo chociaż moje dawne życie się zmieniło, to zyskałam więcej, niż straciłam. Rodzi się Jędrek, potem Ben. Powrót do (tak lubianej) pracy zawodowej, choć teoretycznie możliwy, wiązałby się z wielogodzinną rozłąką z dziećmi. – Razem z mężem i przyjaciółką wymyśliliśmy więc, jak łączyć wodę z ogniem, czyli dzieci z pracą zawodową. Postanowiłam połączyć swoją odwieczną pasję, czyli czytanie, ze sposobem na zarabianie pieniędzy. Monika otworzyła kameralną księgarnię dla dzieci. Do niewielkiego miasteczka, w której czytelnictwo nie jest chyba na najwyższym poziomie, niesie kaganek mądrej, dobrej książki dla dzieci. A mieszkańcy chętnie do jej „Zaczytania” przychodzą.

– To nie jest biznes przynoszący kokosy. To raczej ogromna frajda, że mogę spotykać się z ludźmi, kształtować gusta wielu małych czytelników. I pracować zawodowo, a jednocześnie być matką obecną w życiu moich dzieci. Do pracy jeżdżę na kilka godzin, w sytuacjach awaryjnych zabieram ze sobą najmłodszego Benka. Wiadomo, bardzo często jestem zmęczona, znużona. Ale warto łączyć wodę z ogniem – zapewnia. I dobra rada od Moniki dla młodych mam: nie czytać pisemek specjalnie dla was. Bo porównywanie się do uśmiechniętych modelek z okładki jeszcze żadnej realnej mamie i jej dziecku korzyści nie przyniosło.

Nikoleta multipotencjalna
Nikoleta ma 33 lata, jej Marysia już 11. Córkę urodziła za młodu świadomie, z wyboru. Zawsze intuicyjnie czuła, że największą rolą życia jest bycie matką. Po kilku latach urodził się też Maciek. Oboje z mężem postanowili, że dopóki dzieci nie podrosną, będzie z nimi w domu. Chociaż pieniędzy brak, chociaż niepewność jutra. I wbrew takim, którzy pukali w czoło: „Nie możesz oddać do żłobka? Rodzicom podrzucić?”. Nie mogła. Bo każdy dzień z dziećmi to była wielka radość: pierwszy ząb, pierwsze gu-gu, pierwszy krok. I pierwsze pyskówki. – Urlop wychowawczy to też wielki wysiłek, znużenie monotonią. Ale teraz, gdy dzieci mają już po 11 i 8 lat, widzę, jakie to było ważne, że byłam do ich dyspozycji 24 godziny na dobę. Co w nie wtedy włożyłam, teraz wyjmuję. Nikoleta z wykształcenia jest położną, działa też społecznie pro life. Zna świetnie trzy języki obce, jest omnibusem informatycznym. Kilka tygodni temu ukończyła socjologię. Obecnie pracuje jako położna w jednym z warszawskich szpitali. Dla tej pracy rzuciła inną, trzy razy lepiej płatną posadę. – Patrzę na kobiety, które u nas rodzą, i okiem matki, i położnej, i socjologa. Co widzę? Różne rzeczy. Nie zawsze pozytywne.

Nika widzi czasem przerażoną 17-latkę, której wydaje się, że nowe życie to koniec, a nie początek. Widzi (coraz częściej) 35-latkę, która zrobiła sobie chwilową przerwę w karierze. Ta przerwa leży w beciku i drze się wniebogłosy, bo nie wie, czy mama zostanie z nią 2, czy aż 3 tygodnie w domu. Widzi także zaniedbane kobiety, które rodząc kolejne dzieci (planowane i z wyboru), zapomniały zupełnie o sobie. Zapomniały, że są piękne, mądre, mają prawo zrobić makijaż i wyjść na filiżankę kawy z przyjaciółką. Widzi w końcu matki, które „wpadły”. Są smutne, załamane, bo tego dziecka (co ciekawe, zazwyczaj trzeciego) nie planowały. A teraz nie chcą wrócić do swojego środowiska w obawie przed ksywką „patologia”. – Z każdą potrzebującą kobietą staram się rozmawiać, czasem prowadzę minipsychoterapię. Słucham jej historii, lęków, z którymi się zmaga. A potem odpowiadam i radzę właściwie zawsze tak samo: macierzyństwo to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Kasa, sława, figura przeminą. Głupie, ludzkie gadanie nie ma znaczenia. Tylko miłość dziecka, tego planowanego, nieplanowanego, pierwszego, szóstego, zdrowego lub chorego, pozostanie.

Kinga: matka Polka, co robi Hop-sasa
A Kinga z Józefowa, lat 34, z wykształcenia jest właściwie katolickim dziennikarzem. Skończyła teologię środków masowego przekazu. I chociaż pisywała tu i tam, parcia na szkiełko nie czuła. Bliżej jej było do małżeństwa, dzieci, zwykłego prostego życia niż redakcyjnego biurka i deadline’ów. Gdy urodziła Jakuba i Maksymiliana, nie wróciła do pracy zawodowej. – Czułam się bardzo spełniona, szczęśliwa. Jednocześnie, co może ciekawe, ludzkie spojrzenia typu „a czemu ty NIC nie robisz, czemu nie pracujesz” potrafiły mnie wpędzić w jakiś rodzaj kompleksu. Na szczęście u Kingi poczucie wartości wyniesione z rodzinnego domu z chwilowym kompleksem wygrało. – Zastanawiam się, ile kobiet decyduje się, wbrew sobie, wrócić do pracy, bo nie wytrzymuje presji otoczenia. Dzieci nieco podrosły. Kinga ze swoją siostrą wpadła na pomysł, jak będąc matkami Polkami, zarobić parę złotych i dobrze się bawić. Na terenie ogródka przy domu rodzinnym, mając niewielkie fundusze, ale wielki zapał, przy pomocy rodziny zbudowały niewielki budynek. W tymże budynku, a także w przepięknym ogródku wokół niego, prowadzą warsztaty i spotkania dla szkół, przedszkoli. Ich dzieci, jeśli chcą, uczestniczą w zajęciach. Wspólnie z gośćmi bawią się gliną, uczą starych, polskich zwyczajów, tradycji. – Zrobiłyśmy „Hop-sasa” (tak się nazywamy). I chociaż nasze zawodowe podskoki są czasem trudne, bo nie żyjemy w państwie, które promuje bardzo drobne przedsiębiorczynie, to warto. Czujemy się spełnione i jako matki, i jako bizneswoman.

Anna: powołanie z pakietem gratis
Anna ma 41 lat. Jest z wykształcenia lingwistą. Wspólnie z mężem Januszem mają siedmioro dzieci. Najstarsza córka ma prawie 15 lat, najmłodszy synek – 4. Cała wielka rodzinka mieszka w podwarszawskim Aleksandrowie. Anka przez 12 lat nie pracowała zawodowo poza domem. Była mamą domową z wyboru, chociaż gdy dzieci spały, w zaciszy domowego gabinetu robiła też do czasu do czasu tłumaczenia, korekty. – To był wspaniały czas. Nie ciągnęło mnie do pracy poza domem. Nie czułam się kurą domową, bo cóż to właściwie znaczy? Można być równie dobrze kurą biurową, kurą redakcyjną czy przedsiębiorczą. To kwestia horyzontów, poczucia własnej wartości, pracy nad sobą. Anka od trzech lat jest wicedyrektorem w jednym z podwarszawskich przedszkoli. Jest też moderatorką „Akademii Familijnej” – takiej nowoczesnej „szkoły dla rodziców”.

– Pracuję z rodzinami i wiem, że macierzyństwo to dla wielu kobiet wielkie wyzwanie. Atmosfera panująca np. w mediach nie sprzyja kobiecie i jej dziecku (tym bardziej większej liczbie dzieci). Trzeba nieraz sporego hartu ducha, mocnego charakteru, żeby przebić się z własną, mądrą intuicją, że macierzyństwo to... powołanie. I tu dochodzimy do Ankowego meritum: – Bycie matką to powołanie. Bycie żoną to powołanie. Ale jeśli raz zostałyśmy wybrane, to każda z nas otrzymała w pakiecie odpowiednie narzędzia, żeby własne powołanie realizować. Te narzędzia są bardzo różne, tak jak różne są drogi do ich realizacji. Jedna matka potrafi łączyć pracę zawodową z życiem rodzinnym, inna nawet nie myśli o podjęciu pracy zawodowej. Ważne, żeby kierować się dobrem swoim, dzieci. Ważne, żeby zawsze pytać Boga o plany wobec rodziny i prosić o pomoc w kroczeniu życiową drogą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.