Camino wdzięczności Doroty i Rafała Janoszów - 3152 km piechotą w 112 dni

Urszula Rogólska

GOSC.PL |

publikacja 18.09.2024 10:18

Kiedyś w drodze Dorota zapytała Rafała: "Nie tęskno ci za domem?" Odparł: "Ale za czym ma mi być tęskno? Mam przy sobie kobietę, którą kocham, jest nam cudownie, odwiedziły nas dzieci, codziennie widzimy się na kamerce - co jeszcze może być bliższego i lepszego?

Camino wdzięczności Doroty i Rafała Janoszów - 3152 km piechotą w 112 dni Archiwum Doroty i Rafała Janoszów 3152 km za nimi! Dorota i Rafał Janoszowie 20 sierpnia 2024 r. dotarli do Santiago piechotą - z domu w Brzezince koło Andrychowa.

Już wyleczyli nogi, wyprali plecaki, ale wspomnienia wciąż jak żywe. – Dwa dni po powrocie z Hiszpanii leżymy rano obok siebie i pytam Rafcia: „Idziemy znowu?”. My byśmy naprawdę założyli plecory i poszli od razu – mówi Dorota Janosz. A jej mąż po chwili dodaje: – Fizycznie ta droga była cięższa niż myślałem, ale dla serca – piękniejsza niż kiedykolwiek marzyłem.

Wspólne życie małżeńskie Doroty i Rafał Janoszów z Brzezinki koło Andrychowa zaczęło się 35 lat temu, 11 sierpnia, na zakończenie andrychowskiej pieszej pielgrzymki na Jasną Gorę, w kaplicy Cudownego Obrazu. Przyjaciel Sławek Piekarski zaśpiewał wzruszające: „Rękę ci daję”.

Dziesięć lat temu, kiedy świętowali 25-lecie małżeństwa, razem z przyjaciółmi wybrali się po raz pierwszy na Ccmino – pieszą pielgrzymkę Drogą św. Jakuba z Oviedo do Santiago de Compostela.

– Rozmarzyłam się wtedy… Ależ by było cudownie wyruszyć na takie prawdziwe camino – z własnego domu, przez całą Europę – wspomina Dorota.

Na hiszpańskie szlaki trafiali potem nieraz. Za sobą drogę miały też ich dzieci: Bartek, Ola i Andrzej. Santiago przyciągało ich jak magnes.

Camino wdzięczności Doroty i Rafała Janoszów - 3152 km piechotą w 112 dni   Urszula Rogólska /Foto Gość Dorota i Rafał Janoszowie z Compostelkami - świadectwami pokonania camino - w swoim domu w Brzezince.

Jeśli, jeśli, jeśli

Siedem lat temu Rafał związał się z Formacją Męskiej Tożsamości To tam usłyszał, że chcąc zrealizować marzenia, trzeba słowo: „kiedyś” zamienić na „jeśli”. – Bo budujemy jakąś wizję, a brakuje nam determinacji – mówi. – Półtora roku temu pomyślałem więc: jeśli uda się „wydobyć” Dorcię z oświaty, jeśli będę mógł zostawić firmę na cztery miesiące, jeśli będą siły – idziemy – podziękować Panu Bogu za 35 lat małżeństwa, za ludzi, których spotkaliśmy, a im samym – za ich obecność w naszym życiu. To będzie nasze camino wdzięczności.

Rafał szczegółowo rozpisywał całą trasę, śledził szczegóły na mapie. Planował noclegi, szukał sklepów Decathlon, w którym mieli kupować ulubione buty, kiedy niszczyły się te stare; wiedział, że będą miejsca, gdzie przez wiele kilometrów nie znajdą domostwa, wody ani sklepu.

To był jego prezent dla Dorotki – niemal perfekcyjny plan wędrówki do granicy w Cieszynie, potem przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię, Francję i Hiszpanię. Odcinek hiszpański wzięła na siebie Dorota, doskonale znająca niejedno camino i rządzące się nimi zasady.

Wiedzieli, że droga do granicy Hiszpanii będzie wyzwaniem logistycznym. Będą na niej prawdopodobnie dziwnymi piechurami. W Hiszpanii widok wędrowców z muszlą św. Jakuba przy plecaku już mało kogo dziwi.

O planach wiedziały ich dorosłe już dzieci. Ale kiedy po roku w czasie Wigilii oznajmili im, że za pół roku, 1 maja 2024 r., wychodzą, synowie rzucili: „Ale my się chcemy w tym czasie żenić!”. – Trudno. Mówiłem rok temu – śmieje się dziś Rafał. Na drugi dzień chłopaki dali znać: zgodnie ustalili: jeden żeni się w kwietniu, drugi – w sierpniu.

1 maja Dorota i Rafał wyruszyli. 20 sierpnia, po 112 dniach wędrówki i pokonaniu 3152 km, dotarli do celu. Kiedy w Santiago Rafał zaprosił  żonę do jednej z kwiaciarni, czekał już bukiet 35 róż – które potem zanieśli do katedry św. Jakuba – a z głośnika płynęła ich piosenka, na nowo nagrana przez Sławka Piekarskiego i jego żonę Dorotę. Filmik z tego momentu można zobaczyć na fejsbukowym profilu Camino Wdzięczności, który prowadzi od początku wędrówki.

Taki macho jesteś?

Który moment był najtrudniejszy? Dla Doroty przejście przez góry w Hiszpanii, na początku Camino Vasco del Interior. Bardzo dokuczał jej ból fizyczny. I ta wizja pokonywania kolejnych pasm górskich… – Do bólu można szybko się przyzwyczaić, nawet można z nim pogadać, pouśmiechać do niego, ale to nie zmienia faktu, że jest – śmieje się dziś.

Dla Rafała? – Będzie dłużej. Bo ja to camino chciałem zrobić dla Dorotki – opowiada. – Chciałem być taki bodyguard, macho. I szedłem jak macho. Dora nawet mówiła: „Ale jak to, nogi cię nie bolą?”. A ja plecak na plecy i cisnąłem do przodu. Czechy przeleciałem jak przecinak. Dorka już zaczynała kuleć, a ja: idziemy, idziemy – i już Niemcy. I tam dostałem pstryczka: taki macho jesteś? Zaczynało nam brakować nocy, żeby się zregenerować. Za nami było 2 tys. km, a gdzie tam koniec? I teraz najważniejszy dla mnie wątek, który zaczął się od butów (na całej trasie zmieniliśmy w sumie pięć par). W jednym mieście Dorcia odpoczywała, a ja miałem misję: nocleg, zakupy. Zobaczyłem, że jest Decathlon, a ja musiałem kupić sobie nowe buty. „Dorcia, ty leż, a ja lecę”. Na półce stały takie jak moje najtańsze, wygodne buty, a obok inne, firmówki. Coś mnie podkusiło. Będą lepsze, trwalsze. Do kosza wrzuciłem stare, kupiłem filmówki.

Kolejny dzień był koszmarem. Stopy były jedną krwawą raną. – Nie ten ból był najgorszy. W nocy pomyślałem: jak ja jutro Dorci pomogę? To był najcięższy dzień. Musiałem w pokorze uznać, że mam prawo też źle się poczuć. Ja chciałem przebiec to camino. Piąta, szósta rano, ja już gotowy do drogi czekałem na Dorcię, a tu nagle stop. Rano Dorka wycięła z podpasek otuliny na te moje stopy. Normalnie to ja szedłem z tyłu każdego dnia, a tego wyprzedzałem ją, bo ze załzawionymi oczami myślałem, że umrę. Wieczorem pękłem i powiedziałem Dorotce: „Kurczę, jest przegwizdane”. Ale przytuliliśmy się i mówię: „Podleczymy nogi, easy, spokojnie”. Fizycznie było nieraz ciężko, ale ani razu nie pomyśleliśmy, żeby się poddać. Do Niemiec byłem bodyguardem Dorci, dalej – już na moim Camino.

Po przejściu 40 km Rafał wrócił autobusem do tamtego sklepu, kupił wypróbowane buty i na nowo ruszyli dalej.

Dorota i Rafał na szlaku.   Archiwum Doroty i Rafała Janoszów Dorota i Rafał na szlaku.

Najpiękniejszy dzień mają wspólny: byli już w hiszpańskiej Galicji, jedynie 175 km do celu, niedaleko za O’Cebreiro – miejscem cudu eucharystycznego. Poranek, słońce rzucało pierwsze promienie na winnice, gdzieś w dolinie kamienne domki, kościółek. W wyobraźni już widzieli katedrę w Santiago. Dorota miała słuchawki na uszach, Zaz śpiewała piosenkę „Si”.  – Dała mi słuchawkę. Petarda… – rzuca Rafał.

Kiedyś, po powrocie do domu, rano usiedli na tarasie. Byli sami. – Rafał włączył tę piosenkę. Rozpłakałam się, tamto przeżycie było tak mocne, że natychmiast chciałam tam wrócić – mówi Dorota.

Przyjaciel, żona i kochanka

Przez cztery miesiące bycia razem non stop (mówią: „tylko do toalety nie chodziliśmy razem”) ani razu się nie pokłócili, nie mieli cichego dnia, nie było fochów.

– Jesteśmy w Domowym Kościele, regularny dialog małżeński mamy w zobowiązaniach, ale niektórzy znajomi obstawiali, kiedy się pokłócimy. To nie oznacza, że nie mamy różnych zdań. Ale nigdy między nami przez 35 lat i na tym szlaku nie było spiny – mówi Rafał. – Na pewno ta droga zahartowała naszą przyjaźń. Już ileś lat temu zrozumiałem, że Dora jest przede wszystkim moim przyjacielem, żoną, a potem kochanką. W takiej kolejności.

– Gdyby nie było między nami takiej relacji przyjaźni, ta droga jest nie do przejścia – mówi Dorota. – W ogóle myślę, że w pojedynkę to jest ogromny trud. Nie tylko fizyczny,

Jej mąż dodaje: – Idziemy razem, wspieramy się, wygłupiamy, a kiedy jest ciężko, wieczorem masz obok najbliższą ci osobę, wtulisz się, powiesz dobre słowo i nabierasz nowych sił.

Rodzinny doping

Strategię z noclegami Rafał zaczął od zaklepania tych pierwszych – żeby na początku drogi rozchodzić się, a nie myśleć, gdzie będą spali. Jeszcze w Hałcnowie przyjęły ich siostry serfitki, które potem towarzyszyły im duchowo każdego dnia. Wiele z nich powierzyło im też swoje intencje.

Przez Czechy szli „jak po stole bilardowym” – uśmiechają się, mówiąc o płaskich i pięknych krajobrazach. Spotykali się z wielką sympatią mijanych ludzi. Ktoś z samochodu na widok muszli na ich plecaku wołał: „Ja też szedłem! Z Porto!”. Ale większości z nich przyjmowanie pielgrzymów w domach jest obce, więc noclegów przeważnie musieli szukać w hotelach czy pensjonatach.

W Bawarii dostali doping – najpierw odwiedzili ich syn Bartek z żoną Klaudią i jej mamą Grażyną, którzy towarzyszyli im przez trzy dni, a potem przyjechał Andrzej z narzeczoną Asią.

Te odwiedziny mocno ich poratowały, bo w Niemczech dopadło ich załamanie pogody – z 26 dni, jakie tam zabrała im wędrówka, deszczu nie było przez trzy. Temperatura spadała do kilku stopni. Bartek przywiózł im ciepłe śpiwory, a potem Andrzej z narzeczoną podwozili im bagaże, przygotowywali jedzenie, noclegi.

– Spadli nam z nieba. Mogliśmy wtedy iść bez obciążenia po 40 km i więcej. Asia stwierdziła, że dla niej to były wakacje życia – wspominają jej  dziś już teściowie. Tu noclegów szukali na campingach – nie wiedząc, ile przejdą w ciągu dnia, trudno było rezerwować noclegi, A na campingu ich maleńki namiot mieścił się wszędzie.

Osiem dni w Szwajcarii było wyzwaniem dla finansów. Znajomy podpowiedział im, by noclegów szukali poprzez aplikację dla camperowców – u miejscowych farmerów.  To wymuszało zmianę trasy na poszczególnych odcinkach. Idąc „po skosie” – czasem dokładali kilometry, czasem ścinali trasę.

We Francji czekało ich 950 km przez pustkowia – choć może trudno to pojąć. Niemal każdego dnia szli drogami wśród sięgających po horyzont winnic, zagajników i lasów. – Czasem asfalt, czasem ubita ścieżka – i na przykład: dziewięć kilometrów monotonnej drogi, potem GPS-owe „skręć w lewo” i kolejne jedenaście jak wcześniej – wyjaśnia Rafał.

Ale Francja to też zniewalający, słodki zapach lip – to pierwsze skojarzenie Dorotki.

Dorota i Rafał na szlaku.   Archiwum Doroty i Rafała Janoszów Dorota i Rafał na szlaku.

W Hiszpanii mieli iść Camino Francuskim. Ale kiedy zobaczyli, że czekają ich w ciągu trzech dni ogromne przewyższenia w górach, znaleźli szlak Vasco del Interior – tę samą sumę przewyższeń pokonali spokojnie w dziewięć dni, by w Burgos wejść na Camino Frances. Dzięki tej decyzji nie mieli żadnych problemów z miejscami w albergach – pielgrzymich schroniskach na szlakach camino, gdzie podtrzymywana jest zasada nierezerwowania noclegów.

„A skąd idziecie?” Z Polski. „Powtórz proszę”

O spotkanych ludziach mogliby napisać książkę. Zresztą taką planują – Dorotka codziennie nagrywała emocje, które przeżywała, Rafał – jak na pasjonata... żeglarstwa przystało – sporządzał szczegółowe notatki techniczne, pogodowe i statystyki.

Na pierwszy nocleg w Szwajcarii przyjęła ich Leo. Kiedy ich zobaczyła, wypatrywała, czym przyjechali. A oni pokazali swoje pielgrzymie paszporty, wyjaśniając, że idą pieszo z Polski do Santiago.

– Zazwyczaj pytano nas: „Skąd jesteście?” Z Polski. „A skąd idziecie?” Z Polski. „Powtórz proszę” – im dalej, tym zdziwienie było większe – przerywa Rafał.

Leo pokazała kartkę z Santiago, którą przysłał jej ktoś znajomy i zapytała, czy o to chodzi. Już się zabierali za rozbijanie namiotu, kiedy nadciągnęła ulewa. Gospodyni zaprosiła ich do budynku, swego rodzaju ogrodu zimowego, gdzie spędziła z nimi czas nawałnicy. Porozumiewali się przez smartfonowego tłumacza po niemiecku. A po ulewie Leo zaczęła znosić przygotowane przez siebie przysmaki. Chciała im nieba przychylić. Rankiem upiekła dla nich ciasteczka. Miała jedną prośbę – jej mąż uległ wypadkowi w gospodarstwie – poprosiła, by poszli pomodlić się za niego przy pobliskim cudownym źródełku.

– Patrzę – musimy zboczyć 4 km z naszej drogi i tyle samo wrócić. Osiem kilometrów – mówi Rafał. „Musimy to zrobić dla niej”. – powiedziała wtedy Dorotka. – Jak się żegnaliśmy, to tak się mocno wtuliłyśmy w siebie, poczułam zapach tej spracowanej, umęczonej kobiety i wiedziałam: pójdziemy tam – relacjonuje. – Tam spotkaliśmy Polkę, która siedem lat temu przyjechała do Szwajcarii. Zwierzała się nam, że nie potrafi się odnaleźć, że brakuje jej Pana Boga. Modliła się o decyzję, czy ma wrócić do kraju. Przez całą drogę mieliśmy ze sobą kontakt, zaprosiliśmy ją – zresztą jak i wszystkich, których spotkaliśmy – do nas.

Nie sposób pominąć spotkanie z Alfredem i Anne – kolejnymi farmerami.

– Czyściutko, wszystko zadbane – jak to w Szwajcarii. Kiedy Anne wskazała nam miejsce na namiot, podszedł Alfred i zaproponowali, że jeśli chcemy, to możemy spać w ich mobilehome’ie. Łóżko i pachnącą czerwoną pościel w białe groszki, prysznic, pralkę, suszarkę – będę pamiętać do końca życia – śmieje się Dorotka.

Inna historia ze Szwajcarii. – Musiałam pójść do toalety. Szliśmy przez wioskę, małe miasteczko i zauważyłam jakieś parasole w oddali. Poprosiłam Rafcia, żeby poszedł sprawdzić, czy jest tam toaleta. Obok w ogrodzie pracowała kobieta. Zapytała, co się stało. „Jeśli tylko do toalety, to ona zaprasza”, powiedziała. Weszłam na pięterko, a tam cały dom, każda ściana w pamiątkach z camino: znaczki, strzałki, muszelki. Wszedł jej mąż – na łańcuszku ma muszelkę. Okazało się, że to „starzy caminowcy”. Spędziliśmy tam półtorej godziny. Nakarmili nas, kawę podali, opowiedzieli o swoich camino. Powiedzieli, że już są za starzy na camino, że więcej nie pójdą. A ja na to: „camino przyszło więc do was!” – opowiada Dorota. – Wychodząc stamtąd, entuzjastycznie pomachałam sąsiadowi, wołając: „Hello!”. Ruszyliśmy i zorientowaliśmy się, że nie kupiliśmy chleba. Rafi rzucił plecak i z powrotem. Czekam, a tu pędzi na rowerze tamten sąsiad i z koszyka wyjmuje kiełbaski z jelenia. On też był na camino! Był tak szczęśliwy, że zobaczył pielgrzymów, że koniecznie chciał się czymś z nami podzielić. To braterstwo ludzi, którzy chociaż raz „wdepnęli” na camino zostaje w sercu…

Chaszcze i Napoleon

Rzucając hasłem „Napoleon”, ożywiają się oboje. Mieli kolejny dzień dróg przez winnice i lasy Francji. Dorotka była mocno zmęczona. Rafał spojrzał na mapę. Mieli dwie opcje. Jedna – jeszcze 7 km tą drogą i jest camping,. Druga: 1,5 km na przełaj, przez chaszcze i będzie domek oznaczony „gites” (śmieją się, że sama nazwa już brzmiała dobrze), czyli popularne we Francji domki dla gości. Tyle że nie mieli rezerwacji. Dorotka była gotowa na chaszcze i ryzyko. Umęczeni „ludzie z lasu” z ogorzałymi twarzami, wyszli wprost przed stary drewniany domek starszego małżeństwa.

– Dorota już ledwo stała, a ja prosiłem po cichu: „Boże, chociaż jedno łóżko”. Starszy pan i jego żona nie rozumieli kompletnie nic po angielsku. Ani „water”, ani „sleep”. Złapaliśmy za telefon i zadzwoniliśmy do naszej córki Olci, która jest po filologii francuskiej. „Załatw nam nocleg. Powiedz, że zapłacimy, że chcemy tylko się przespać”. Ona nawet nie zdążyła jednego zdania skończyć, jak usłyszeli „La Pologne”, pan odłożył spokojnie telefon i poszedł do domu. Zupełnie jakby nas nie było.

Staruszkowie wrócili z rodzinną kroniką. Pokazali daty: 1700, 1800! Nagle dziadek zatrzymał się na jednej stronie i usatysfakcjonowany stuknął w nią palcem. Był to napoleoński dokument po polsku – opowiadają małżonkowie. – Okazało się, że prapraprzodek pani poszedł na wojnę z Napoleonem, poznał Polkę, ożenił się… pani w tamtej chwili aż dotknęła ręką serca, pokazując, że w jej żyłach płynie polska krew! Zabrała nas do pokoju na górę, gdzie czas jakby się zatrzymał na tym XVIII wieku. Piękny stylowy klęcznik, stare drewniane łóżko.

– Kiedy zostawili nas samych, powiedziałem: „Panie Boże, chciałem cokolwiek, a Ty nam dałeś taką petardę!”. Tam prawie codziennie nas takie spotykały. Pan Bóg nigdy nie daje mało. Zawsze w nadmiarze.

Opowieści z kawą w tle

– Francja, która miała być takim marszem przez puste połacie, hojnie nas wykarmiła, napoiła i uraczyła kawusią – uśmiecha się Dorota. – Mieliśmy zapas jednorazówek, ale potrzebowaliśmy wrzątek. Olcia napisała nam po francusku krótko, kim jesteśmy i że prosimy o wrzątek. Pokazywaliśmy ją, stając o poranku z kubkami w ręku u drzwi mijanych domów. Podeszliśmy do jednego z nich. Pani nas wpuściła do środka. Na tarasie siedziała jej dwie przyjaciółki, jadły śniadanie, a pani nam powiedziała, że ona też była na camino! Oczywiście swojej kawy już nie wypiliśmy, bo nas panie ugościły.

Już u celu, w Santiago de Compostela.   Archiwum Doroty i Rafała Janoszów Już u celu, w Santiago de Compostela.

Poszliśmy dalej – przy domu bawiły się dzieci, na bosaka. Otworzyła nam młoda kobieta. Rafał od razu zaczął bawić się z dziećmi. I znów nie wypiliśmy „naszej” kawy.

Kolejna historia: – Zobaczyliśmy kobietę w piżamie przed drzwiami domu. Podeszliśmy. Okazało się, że mówi po angielsku. Była to Irlandka Kate. Zaprosiła nas na ławeczkę. Po chwili wróciła ubrana, w makijażu, z eleganckimi kolczykami. Jakby chciała podkreślić, że dzieje się coś niezwykłego. Zaprosiła nas na kawę. Na ścianie jej domu był przyczepiony rower. Powiedziała, że po śmierci męża chciała na nim dojechać do Santiago, ale jej się nie udało. Przyniosła wtedy też spisaną wiadomość, coś, co było jej osobistym manifestem – o miłości, o tym, co liczy się w życiu. Dała nam to drżącą ręką i poprosiła, żebyśmy to zanieśli do Santiago. Nic tam się spektakularnego nie wydarzyło, ale czuliśmy,  jak ważne to dla niej było.

Rafał schował ten manifest do plecaka i kiedy dotarli do Santiago, stanęli przed katedrą, rozłożyli go i wysłali jej zdjęcie. Dziękowała z wielkim wzruszeniem…

Może dwa razy ktoś przeprosił i nie podarował wrzątku. Tak było jednego dnia we Francji, kiedy jedli śniadanie „na sucho”. Pod wiatą. – Szedł w naszą stronę mężczyzna w roboczym ubraniu, wytłumaczyliśmy, że tylko dziesięć minut i sobie pójdziemy – relacjonuje Dorota. – A on: „Chodźcie do mnie”. Razem z kolegą remontowali jego mieszkanie. Okazało się, że obaj przeszli Camino Francuskie. Przebrali się i oznajmili, że nas nakarmią. Zrobili zupę dyniową, drugie danie, desery, przygotowali sery, owoce. Nie mogliśmy się tam najeść! Pierre chciał mi nawet podarować swoje kijki trekkingowe, jak zobaczył moje zdarte.

Przy wspomnieniowych filmach z Drogi św. Jakuba.   Urszula Rogólska /Foto Gość Przy wspomnieniowych filmach z Drogi św. Jakuba.

Innym razem trafili do domu małżeństwa, które rano przygotowało dla nich na talerzach… zasuszone listki czterolistnej koniczyny. – Wyczekiwali, jak zareagujemy, i zapytali, czy wiemy, co to znaczy. Uśmiechnęliśmy się, mówiąc, że czujemy, iż życzą nam szczęścia... Ten pan na swoim Fejsbuku napisał, że takie odwiedziny zmieniają życie… – opowiadają Janoszowie.

Bagażnik Claire i pizza z kosmosu

– Po jednym noclegu we Francji usłyszeliśmy od gospodyni, że to będzie „amazing” dzień, że będzie przepięknie. Owszem, jeśli byś przyjechał z żoną na jeden dzień na spacer wśród winnic. A my mieliśmy dwie przedwczorajsze bagietki w plecaku, dżem i trochę wody – bo ile można unieść, dźwigając namiot, materace, śpiwory – żywo opowiada Rafał. – Zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że pięknie nie było. Tyle, że po 21 km drogi w polach zaczęła się nam kończyć woda. Na mapie za 3,5 km widniał jakiś budynek. Zakładałem, że z wodą. Dorotka zostawiła sobie trzy łyki na wszelki wypadek. I nagle widzimy jakieś półtora km przed nami stoi samochód z otwartymi drzwiami. Taka kropeczka. A obok stała Claire. Kiedy nas zobaczyła i dowiedziała się, co robimy, rzuciła: „crazy people”, szaleni ludzie. Chcieliśmy tylko trochę wody do butelki, a ona otworzyła bagażnik, a tam zgrzewki z wodą. Jak myśmy tę wodę pili… Claire na zawsze będzie dla nas aniołem…

Albo inna historia, Francuska wioska, w której „nie ma niczego”. Już głód daje o sobie znać. I nagle, niczym zrzucony tu z kosmosu – automat do pizzy. – Portki prawie mi spadły z wrażenia! – opowiada Rafał: – My głodni, obserwujemy, jak powstaje ciasto, potem reszta i… wyskakuje pizza!

Wdzięczność "pęczniała"

– Takie małe wydarzenia budowały nasza wiarę i wdzięczność. Wyszliśmy z domu z wdzięcznością, bo takie było założenie. A tu się okazało, że każdego dnia wdzięczność "pęczniała". Codziennie odmawialiśmy pompejankę – zmówiliśmy je dwie (logistyk Rafał rzuca, że zajmuje to ok. 7,5 km). Przed wyjazdem ułożyliśmy też listę osób, którym chcieliśmy podziękować i każdego dnia modliliśmy się za wybraną osobę. Rano wysyłaliśmy do niej „głosówkę”, mówiliśmy za co jej dziękujemy i zapraszaliśmy do duchowej wędrówki z nami. I wtedy pomyślałam: „Panie Boże, Ty nam to dałeś przed drogą, żebyśmy mieli silę w trakcie! Ty nam to podpowiedziałeś”. Bo jak było trudno, jak bolało, to ja sobie o tych osobach myślałam i wiedzieliśmy, że one idą z nami – opowiada Dorota.

Dla niej „dopalaczami” były też piosenki uwielbieniowe i konferencje ks. Piotra Pawlukiewicz i Jacka Pulikowskiego.

Przed drogą wymyślili też internetowy bank intencji. Przyszło ich około 30. Na FB Dorota podała także swój telefon i adres mejlowy. – Może poza dwoma dniami, codziennie przychodził SMS z prośbą w sprawach naprawdę ważnych: „żona chce usunąć ciążę” albo: „mam raka”. Ufność ludzi wywołuje do dziś u nas ciarki. Ciężar gatunkowy tych próśb był ogromny. Uklęknęliśmy przed namiotem i w pełnej ufności powiedzieliśmy: „Panie Boże, my jesteśmy tylko nośnikiem. Tobie ich przynosimy”.

Później okazało się, że jedną z osób, która napisała, była ich znajoma. Po powrocie dała im znać, że wyniki badań są zaskakująco dobre. – Nie chcę mówić, że to my wydeptaliśmy ten cud, ale chcę podkreślić, że nie spodziewaliśmy się takiego kalibru intencji – dodaje Rafał.

Do Dorotki niedawno podeszła koleżanka, która prosiła w intencji cioci po udarze. Jej szanse na przeżycie były niewielkie. Ciocia żyje i każdego dnia jej stan się poprawia.

Potężny magnes

Kiedy dotarli do granicy francusko-hiszpańskiej i zobaczyli ocean, łzy płynęły po policzkach Doroty. – Wyobraziłam sobie, że Santiago to jest taki potężny magnes, który mnie przyciąga. To było niesamowite, jakby przypływ nowych sił, nowej energii, jakby zaczynało się coś od nowa. A przed nami było jeszcze przecież 750 km! – opowiada.

Na campingu we Francji planowali zostać ostatnie dwie noce. – Był basen. Oczywiście o pływaniu nie było mowy, ale wymoczyliśmy ciało, zregenerowaliśmy, wyspaliśmy – wspominają. Jeszcze tego wieczoru Rafał zawołał żonę na zachód słońca, „bo taki piękny”. Tylko jęknęła: „Daleko?” – Blisko! – „Obiecujesz?" – „30 metrów od namiotu!”.

Skończyło się na jednej nocy, bo… strzelił materac Doroty, który do tej pory sprawował się perfekcyjnie. – Pomyślałam: to znak, pakujemy się i idziemy!

Drogę Vasco del Interior pokonywali niemal w samotności. Kiedy weszli na Camino Frances w Burgos, „złapała ich sława”. Spotykali ludzi, którzy gdzieś o nich usłyszeli czy przeczytali.

Tu odwiedziła ich też córka Ola. Z tatą uknuła niespodziankę, jak i gdzie ich odnajdzie – dwa dni zajęło jej dotarcie do nich, trzy dni szła z rodzicami, a potem dwa dni wracała.

Szybko stali się „liderami” grupki pielgrzymów, których tak sobą ujęli, że chcieli iść z nimi. Pierwsza była Chinka, potem Koreanka i dwoje Węgrów. Dla całej ekipy to była ich pierwsza pielgrzymka. – Trzymaliśmy się razem, co na wcześniejszych camino nam się nie zdarzało – opowiadają Janoszowie.

Młoda ekipa uczyła się wstawać o piątej, by w godzinach największych upałów móc odpocząć. Chinka była oczarowana wędrówką pod gwiazdami.

Camino wdzięczności Doroty i Rafała Janoszów - 3152 km piechotą w 112 dni   Urszula Rogólska /Foto Gość Pielgrzymia muszla i kilka z kilkunastu credenciali - pielgrzymich paszportów Doroty i Rafała.

Ich towarzysze dopiero zaczynali, każdy kilometr był walką. Dorota i Rafał mieli za sobą już 2,5 tys. km. Ogłaszane przez Rafała humorystyczne konkursy na łamańce językowe (wygrała Koreanka, przy której występie nasz chrząszcz z Szczebrzeszyna był igraszką) czy najbardziej romantyczną piosenkę (zwyciężyła landrynkowa propozycja Chinki, która rano stała się sygnałem pobudki) – pomagały przezwyciężać zmęczenie i ból.

Błogosławione śniadanie

Wiedzieli, że wśród wędrujących są nie tylko katolicy. Droga przyciąga pielgrzymów i turystów; wyznawców innych religii i zdeklarowanych ateistów. Oni byli sobą, co tym bardziej przyciągało innych.

– Zawsze modlimy się przed posiłkami – tak było też na camino. Na pierwszym noclegu zrobiliśmy znak krzyża i zaczęliśmy modlitwę. Chinka Sandy zapytała, dlaczego to robimy. Powiedzieliśmy, że to nasz sposób dziękowania Bogu. Okazało się, że była katoliczką, ale niepraktykującą. Nazajutrz przyłączyła się do nas, dziękując za to, że nie mieliśmy żadnych oporów, żeby się modlić przy nich. Potem dołączyła Węgierka, która mówiła, że jest katoliczką, ale nie ma nic wspólnego z Kościołem. Na czwartym noclegu poszła z nami na Mszę św. Kiedy ksiądz udzielał pielgrzymom błogosławieństwa, a siostra zakonna robiła każdemu znak krzyża na czole, zalała się łzami. Mocno ją przytuliłam. Zrozumiałyśmy się bez słów – opowiada Dorota.

Na drogach hiszpańskich nie trzymali się sugerowanych etapów i miejsc noclegów. Zatrzymywali się w tych, o których wiedzieli, że są niezwyczajne. Tak razem ze swoimi towarzyszami trafili do maleńkiej, ośmioosobowej, prowadzonej przez małżeństwo, które gościło ich jak przed wiekami – obmywało im stopy, częstowało kolacją przy blasku świec.

Kiedy dotarli do Santiago, przytulili się pielgrzymim zwyczajem do figury Apostoła, dziękowali za drogę, pojechali jeszcze do odległej o 75 km Muxii nad oceanem, gdzie niektórzy pielgrzymi jeszcze wędrują. To było ich symboliczne podziękowanie dla zmarłego na raka przyjaciela, który zainspirował ich do wędrowania drogą.

Bo tęskno mi za tobą

Do domu wrócili 24 sierpnia. Jednego dnia, będąc już w pracy, Rafał odebrał telefon od żony. – Co się stało? – zapytał zaniepokojony. – Bo tęskno mi za tobą – usłyszał. – Ta droga upewniła mnie, że Rafcio to jest przyjaciel, z którym pójdę na koniec świata – mówi wzruszona.

– Psychicznego doła nie mieliśmy ani razu. Mówiłem: „Jak Pan Bóg da, dojdziemy”. Te cztery miesiące sprawiły, że złapałem dystans do życia. Wszystko wróciło do normy, ale moi przyjaciele i znajomi mówią, że emanuje ode mnie taki naturalny spokój – mówi Rafał, którego ogromne poczucie humoru i żywiołowość znają nie tylko przyjaciele. – Myślę sobie, że cokolwiek by się teraz nie wydarzyło, trudno mnie załamać czy przytłoczyć.

Dziś niezmiennie doceniają łaskę, że tę drogę mogli przejść, że znajomi i zupełnie obcy ludzie włożyli im do plecaków dziesiątki intencji, że mogli je nieść, powtarzając: „Panie Boże, Ty tym rządź”.

Droga nauczyła ich zaufania. – Były dni po ludzku bez szans, żebyśmy mieli co jeść i pić, żebyśmy znależli nocleg. A słyszę, jakby Pan Bóg mnie pytał: „Miałeś choć jeden dzień, żebyś szukał dłużej niż godzinę?” No nie! – opowiada Rafał.

Przyrzekł sobie też, że nigdy nikogo nie oceni po pozorach i wyglądzie. – Wcześniej zdarzało mi się rzucić okiem na kogoś i pomyśleć: ten się nie nadaje do tego czy tamtego. A czy ja? Ten przepocony, śmierdzący, brudny – bo najczęściej nasza pralka to była umywalka z letnią wodą – nadawałem się, żeby ktoś mi otworzył drzwi, wpuścił pod swój dach, dał wrzątek, zaufał?

Camino było wielkim marzeniem Dorotki. Za półtora roku chcą razem zrealizować to największe Rafała – pożeglować we dwoje przez ocean do Stanów.