Myślałam, że serce mi pęknie

Krzysztof Kozłowski; GN 24/2011 Olsztyn

publikacja 18.07.2011 21:51

Na podwórku, tuż za furtką, stoi drewniana kapliczka Jezusa Chrystusa Strapionego. Kiedy pani Maria wraca do domu, zatrzymuje się przy niej, głaszcze Chrystusa po głowie i mówi: I widzisz, Panie Jezu, znów masz tyle powodów do zmartwienia.

Myślałam, że serce mi pęknie Krzysztof Kozłowski/ GN – Wszystkich, z którymi rozmawiam, powierzam Jezusowi Chrystusowi Strapionemu. Bo wiem, że Ten, który powiedział: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”, dotrzymuje słowa – mówi Maria Sienkiewicz

Kiedy z inicjatywy stowarzyszenia Persona Humana w ramach Chrześcijańskiego Ośrodka Poradnictwa i Terapii powstawała grupa wsparcia po stracie, wydawało się, że na spotkania będą przychodziły głównie osoby, którym zmarł ktoś bliski. Jednak okazało się, że to nie śmierć rozdziela na zawsze ludzi, a brak miłości. – Na spotkania może przyjść każdy, kto czuje, że takiego wsparcia potrzebuje. A przychodzą osoby z bardzo różnymi problemami. Poczucie straty dziś rodzi się z różnych powodów. Bo jak możemy inaczej nazwać miłość, której się nie otrzymało, poronienie, odejście współmałżonka, utratę pracy i zdrowia, czy też więzi rodzinnych? – pyta Maria Sienkiewicz, odpowiedzialna za funkcjonowanie grupy wsparcia.

Dzieci bez grobów

– Długo nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo poronienia, których doświadczyłam, miały wpływ na moje życie i życie mojej rodziny. Dopiero po kilku latach przy okazji wykładu usłyszałam o skutkach poronienia w psychice kobiety. Wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać. Wyszłam z wykładu – mówi Jolanta, która straciła dwójkę dzieci. Postanowiła pójść na spotkania grupy wsparcia. Po rozmowie uświadomiła sobie, że dopóki tych dzieci nie zobaczy jako świętych w niebie, to problem może się nigdy nie rozwiązać. Poradzono jej również, by nadała im imiona, jakby przywróciła do życia, mówiła o nich. – Wtedy powiedziałam swoim dzieciom, że mają jeszcze rodzeństwo. I od tamtej pory zawsze w dzień Wszystkich Świętych chodzimy na cmentarz i zapalamy dwa światełka na opuszczonych maleńkich grobach. Są to takie światełka pamięci – mówi Jolanta.

Zaczęła również modlić się do nich, prosząc o wstawiennictwo u Boga. Jak mówi, doświadcza bardzo często ich pomocy w trudnych sprawach, np. rodzinnych. – Ta osoba uświadomiła mi, że mam własnych orędowników w niebie, swoje dzieci – uśmiecha się. Po chwili dodaje: – Nie zawsze jest dobrze. Przychodzą momenty,  kiedy myślę, że właśnie jedno z nich poszłoby do pierwszej klasy, drugie miałoby Pierwszą Komunię. Szczególnie jak patrzę na dzieci, które żyją – mam ich troje – zastanawiam się, jakie by były, do kogo byłyby podobne...

Został test ciążowy

Podobne poczucie straty po poronieniu odczuwa Barbara. Po zabiegu oczyszczenia macicy położono ją na sali razem z kobietami ciężarnymi. Podczas wybudzania się z narkozy pierwsze, co usłyszała, to był odgłos bijącego serca dziecka. – To było barbarzyństwo... Bo jak można położyć kobietę po poronieniu na sali, gdzie leżą kobiety oczekujące dziecka? Słyszalne tętno, rozmowy kobiet o tym, że właśnie ich dziecko poruszyło się, że brzuch skacze, bo ma właśnie czkawkę... – mówi drżącym głosem. – Myślałam, że serce mi pęknie. Po wyjściu ze szpitala poszłam do kościoła. Bardzo długo płakałam. Bo dla matki od momentu, kiedy wie, że pod jej sercem

jest dziecko, ono jest najważniejsze. I zawsze jest to strata dziecka. Nieważne, czy ono miało kilka tygodni, czy umarło zaraz po porodzie – stwierdza Barbara. Jak mówi, ból matki jest tym większy, że po dziecku praktycznie nie ma śladu. Po kimś, kto się urodził, po śmierci pozostaje przynajmniej grób. Można pójść, zapalić znicz. – Jest miejsce na ziemi, które świadczy o tym, że się było. Po stracie mojego dziecka nie ma nic. Nawet nie wiem, gdzie ono jest. Pozostało mi tylko zdjęcie z USG i test ciążowy.

Złamany sakrament

– Kiedy mąż powiedział mi, że odchodzi, byłam zupełnie zaskoczona. Niektórzy mówili mi, że coś się chyba z nim niedobrego dzieje, ale nie wierzyłam. Uważałam, że jest po prostu zmęczony, bo dłużej pracuje, jeździ na  szkolenia. A fakt, że zaczął dbać o siebie, kupił sobie nowe ubrania, tłumaczyłam tym, że przecież dostał awans i lepiej zarabia – mówi Iwona. Wspomina czas, kiedy ponad trzynaście lat temu poznali się, razem studiowali, mieli wspólne zainteresowania. Jeszcze przed ślubem ustalili zasady wspólnego życia, które potwierdzili w kościele, przyrzekając sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Później urodziła im się Urszula. Tomasz

pracował coraz więcej. I mimo choroby dziecka coraz mniej czasu spędzał w domu. – Kiedy byliśmy na wakacjach, mąż powiedział mi, że musi podjąć ważną decyzję. Poznał kogoś, kto jest dla niego ważny. Okazało się, że kobieta, do której odszedł, jest z nim już w trzecim miesiącu ciąży. Po powrocie do domu wyprowadził się. Prosiłam go, by się zastanowił, żebyśmy może poszli do poradni, porozmawiali z jakimś księdzem.  Niestety... – mówi Iwona.

Kiedy została sama w domu z Ulą, nie było jej łatwo, ale to dzięki niej miała motywację, żeby rano wstać, odprowadzić córkę do szkoły, zrobić pranie i prasowanie. Z czasem dowiedziała się, że obie są ofiarami odrzucenia. – Nie tylko ja nie mogłam się pozbierać po tym, ale Ula także. Chodziłam z nią do poradni. Bo kiedy dziecko ma świadomość, że tata zostawia ją tylko dlatego – jak mówił – że urodzi mu się inne dziecko, to poczucie straty i odrzucenia robi w jego psychice spustoszenie – podkreśla Iwona. Sama też przeżywała trudne chwile. Nie mogła spać, prawie cały czas płakała, brała leki uspokajające. Kiedy córka  wyjeżdżała do dziadków, Iwona nie wychodziła z łóżka. – Leżałam zwinięta w kłębek. Myślałam, ryczałam – i tak na zmianę. Praktycznie nie jadłam – mówi. Dziś, dzięki pomocy przyjaciół i osób z grupy wsparcia, powróciła do równowagi psychicznej. – Oczywiście żal we mnie pozostał, ale nie ma już tej złości i złorzeczenia – dodaje.

To właśnie miłość

Jeśli ktoś jako dziecko nie otrzyma miłości, będzie całe życie poszukiwał, wplątywał się w różne kłopotliwe związki i uzależnienia. Każdą stratę będzie traktował jak odrzucenie, jak jeszcze jeden dowód na to, że nie jest niczego wart, a zwłaszcza miłości. – I właśnie po to jest grupa wsparcia. By każdy, kto doświadcza straty, braku, przyszedł, porozmawiał, podzielił się własnymi myślami – mówi pani Maria. Przychodzą do niej różne osoby. Pozostawione przez współmałżonków, niemogące poradzić sobie po utracie pracy, czujące utratę więzi, kiedy to dla innych ważniejszy staje się komputer, telewizor czy nawet praca. Przychodzi coraz więcej osób w średnim wieku, kiedy po usamodzielnieniu się dzieci okazuje się, że więź małżeńska dawno zanikła, a dzieci nie mają czasu na kontakty z rodzicami. – Jeżeli widzę, że problem jest poważny, proponuję osobie, by poszła do terapeuty. Bo nie jest łatwo poradzić sobie z nawarstwionymi emocjami – dodaje.

Spotkania odbywają się nie tylko w poradni. Zdarza się, że rozmowy prowadzone są w parku, w kawiarni, podczas spaceru po lesie, a nawet w kościele. – I przychodzą nawet osoby, które nie są na co dzień związane z Kościołem. Nie używam wtedy słowa „Bóg”, a „miłość”. Bo przecież Bóg jest Miłością – mówi. Po chwili dodaje: – A czego bym sobie życzyła? Na pewno nie tego, żeby przychodziło do nas wiele osób. Chciałabym, żeby takie grupy nie były potrzebne, żeby każdy otrzymał wsparcie od najbliższych: męża, żony, dzieci, rodziców i przyjaciół.

 

Gdzie szukać pomocy? Spotkania odbywają się w siedzibie stowarzyszenia Persona humana przy kościele Chrystusa Odkupiciela Człowieka w Olsztynie, przy ul. kard. Stefana Wyszyńskiego 11, www.personahumana.pl.