Opłaca się kogoś kochać

GN 25/2011 Gdańsk

publikacja 22.07.2011 23:00

Wyrzucili telewizor, bo im przeszkadzał, siódemkę dzieci postanowili uczyć w domu. Gdy to usłyszał ich proboszcz, powiedział: super, ale nie poradzicie sobie. Ale sobie radzą. I jeszcze włączają się w projekty, z których mają niewiele albo nic. Wystąpili w koncercie charytatywnym na rzecz wolontariuszy gdańskiej Caritas „Pola Nadziei – dziękujemy!”. O życiu i radości oraz trudach wychowania i wakacjach z Joszko Brodą i jego żoną Deborą rozmawia Andrzej Urbański.

Opłaca się kogoś kochać Archiwum rodziny Brodów – Czasami jest trudno, ale zarazem pięknie – mówią o swoim rodzinnym życiu Joszko i Debora.

Andrzej Urbański: Jak Wam jest razem?

Joszko: – Mnie dobrze, nie wiem jak Deborze.

Debora: – Mnie również.

J.B i D.B: – Nie wierzymy w przypadki. Wierzymy natomiast, że to, iż jesteśmy razem, jest planem Bożym, który wypełniamy przez nasze życie. Jesteście razem 12 lat. Dzisiaj wiele małżeństw przeżywa kryzys.

Macie receptę na udane małżeństwo?

J.B.: – Życie w rodzinie wielodzietnej nie jest łatwe. Trzeba codziennie przekraczać swoje słabości, wygodę i pogoń za pieniędzmi. I choć nie jest to proste, dzieci potrafią zrekompensować wszystko z nawiązką. Pochodzimy z rodziny wielodzietnej. Mam 11 braci i dwie siostry. To wychowywanie się w odpowiedzialności za drugiego w rodzinie wielodzietnej absolutnie pomaga i rozwiązuje wiele problemów. W czasie świąt przy rodzinnym stole zasiada czasami kilkadziesiąt osób. Obecność najbliższych jest czymś, czego na nic nie da się zamienić.

Joszko, jako głowa rodziny musisz jednak dbać o budżet domowy. Słyszysz czasami pytanie: jak ty to zrobisz?

J.B.: – To, co się dzieje z naszą rodziną, określam słowem „cud”. Oczywiście pracy i potrzeb jest dużo. Są momenty, w których musimy żyć bardzo skromnie. Dzieci jednak nie mają z tym większego problemu. To doświadczenie ubóstwa jest bardzo dobre. Jeśli w jakimś momencie mamy więcej pieniędzy, to dziękujemy za nie Bogu. Ale pieniądze nie są naszym celem.

Jesteście oryginalni, bo nie macie w domu telewizora. Wychowujecie dzieci systemem domowym. Czy można żyć w takiej izolacji?

J.B.: – My po prostu nie mamy czasu na telewizję. To głupota, na którą nas nie stać. A z informacjami jest tak, że kiedy wybucha reaktor w Japonii, to i tak się dowiadujemy od sąsiadów lub znajomych 30 sekund później niż wszyscy Polacy. Uważam, że jesteśmy tak otoczeni mediami i przepływem informacji, że nawet gdybym miał trzy życia, nie zastanawiałbym się ani chwili, żeby wyeliminować telewizor. To naprawdę wychodzi na dobre wszystkim, dorosłym i dzieciom. A dodatkowo to decyzja wynikająca z naszej wiary, naszego poczucia przynależności do Kościoła i tego, w co wierzymy. Jeśli chcemy otaczać się katechezą świata, która nas niszczy, to dalej trzymajmy telewizor. Jeśli chcemy walczyć o zdrowe rodziny, być bliżej Boga, musimy podejmować decyzje bardziej radykalne. Wybierać, co czytać, jak uczyć. To wszystko ma wpływ na życie nasze i naszych dzieci w przyszłości. I zbliża lub oddala od Boga.

Za chwilę wyjedziemy na zasłużone wakacje. Jak spędzić je mądrze?

J.B.: – Mam kolegę, który wyjechał kiedyś na wakacje swojego życia. Jeździł po całej Europie. Nikomu niczego nie brakowało. Żyć nie umierać. Na końcu wycieczki przyjechali do domu mojego teścia, posiedzieli tydzień i kolega zapytał dzieci, gdzie było najfajniej. Odpowiedziały, że w tym ostatnim miejscu. Tak naprawdę dzieciom nie trzeba specjalnych atrakcji. W domu mojego teścia był tak duży poziom miłości, było tak dużo wspaniałych relacji z rówieśnikami, że wszyscy, którzy przyjeżdżają w to miejsce, mówiąc młodzieżowym językiem – „wymiękają”. Kiedyś z Deborą mieliśmy takie wakacje, podczas których kupowaliśmy sobie wszystko. Wróciliśmy do domu bardzo zmęczeni. I zadaliśmy sobie wówczas pytanie, czy tak ma wyglądać nasz odpoczynek i życie. Zrobiliśmy to, co chcieliśmy, i nie jesteśmy szczęśliwi. To jakiś paradoks. A przecież tak naprawdę chodzi o to, w jaki sposób się przeżywa życie. Dzisiaj widzimy, że najwspanialsze momenty to te, kiedy razem możemy spędzić czas Niezależnie od miejsca. Szczęście na pewno nie wiąże się z wylotem samolotem do Bułgarii.

Uczestniczyliście w koncercie charytatywnym „Pola Nadziei – dziękujemy!” dla wolontariuszy Caritas. To, że przystąpiliście do tego projektu, świadczy, iż nie jesteście obojętni na problemy ludzi potrzebujących.

J.B.: – Ostatnia płyta naszego zespołu „Potwory wyłażą z nory” jest naszym przekazem właśnie dla ludzi potrzebujących – tych, którzy nie mogą odnaleźć się w swojej rzeczywistości, tracą nadzieję, nie widzą kierunku, w którym mogliby zmierzać. My ten kierunek chcieliśmy pokazać w piosenkach – nasze życie jest okrętem, który płynie do nieba.

Dom Hospicyjny Caritas jest jednym z wielu hospicjów w całej Polsce. Temat nadziei w tym miejscu ma szczególny wymiar. Jak to jest z tą nadzieją w Waszym wypadku, kiedy zmagania o codzienność mogą przytłaczać?

J.B. i D.B.: – Jak jest nadzieja, to zmagania nie przytłaczają. Gorzej, gdy nadzieja słabnie. Walka oczy się o to, by nie tracić nadziei.

Jakie jest Wasze podejście do śmierci? To kres czy początek? Czy młody człowiek powinien zadawać sobie pytania o śmierć?

J.B. i D.B.: – Pytanie o śmierć jest jednocześnie pytaniem o sens życia. Kim jestem? Dokąd idę? To pytanie, które dotyka tak głęboko, że człowiek bez wiary nie jest w stanie z nim się skonfrontować. Dlatego żyjemy w społeczeństwie, w którym ludzie, szczególnie młodzi, szukają rozrywek, zabaw, sposobów na „zabicie czasu”. Chcą zabić czas, bo on nieustannie przypomina im o śmierci, o przemijaniu. Jeśli ktoś chce żyć pełnią życia, musi stanąć oko w oko ze swoją rzeczywistością, żyć ze świadomością zbliżającej się śmierci.

Czy uważacie, że możliwe jest patrzenie na śmierć bliskiej osoby przez pryzmat zaufania i nadziei?

D.B.: – Gdy miałam 14 lat, zmarła moja siostra. Choć byłam pewna, że ona jest w niebie, to jednak ból był ogromny. Teraz myślę, że nasze ponowne spotkanie wynagrodzi mi tamto cierpienie... Niedawno byliśmy na pogrzebie Piotrka „Stopy” Żyżelewicza. Gdy dzieciaki z Arki Noego śpiewały „Nasz Ojciec mieszka w niebie”, pomyślałem sobie, że te słowa mają teraz dla dzieci Piotrka podwójne znaczenie... Myślę, że Piotrek jest w niebie. Bóg go zabrał, bo był już na to gotowy. Gdy w Domu Hospicyjnym spotykam się z pacjentami i ich rodzinami, próbuję z nimi rozmawiać nie o śmierci, ale o życiu.

Co, Waszym zdaniem, warto robić w takich chwilach?

J.B.: – Tu, na ziemi, mamy krótki czas, żeby zgromadzić sobie skarb w niebie. Jak? Konkretnie mówią o tym Ewangelie. Myślę, że jesteśmy tu, na ziemi, żeby dać życie. Dać życie – to wyrażenie niesie w sobie głęboką treść: można dać życie komuś, jednocześnie dając swoje życie. Każda czynność – namalowanie obrazka czy cokolwiek innego, jeśli daje komuś życie, ma głęboki sens. A kiedy człowiek daje i dostaje życie? Kiedy kocha i kiedy jest kochany.

Ale my najczęściej boimy się śmierci. Nie myślimy o niej jako o radosnym momencie, który zbliża nas do Boga. Nie umiemy się z tego cieszyć. Jak to zmienić?

D.B.: – Żeby nie bać się śmierci, potrzebna jest wiara. A ona rodzi się ze słuchania słowa Bożego. Człowiek, który ma wiarę, żyje doświadczeniem Boga. Żyje też przeświadczeniem, że Bóg daje obietnicę, którą później wypełnia. Kto ma takie doświadczenie, nie musi się bać. Tak samo jest z wielodzietnością. Dla mnie taka rodzina jest właśnie utartym schematem, bo w takiej rodzinie się wychowałam i widziałam na własne oczy przez wiele lat, jak Pan Bóg się nami opiekuje i daje nam nie tylko środki do życia, ale paradoksalnie dużo, dużo więcej niż potrzebowaliśmy. Teraz, gdy my jesteśmy wielodzietni, sytuacja jest podobna. Jak ktoś mówi, że rodzina wielodzietna jest nieopłacalna, to mogę tylko wzruszyć ramionami – przecież w ogóle nie o to chodzi. Co to za kategoria? A czy opłaca się kogoś kochać?