Kanap(k)owe rady

Ks. Roman Tomaszczuk/ GN 36/2011

publikacja 16.09.2011 06:30

Szkoła może wspierać rodziców, ale nie zrobi tego bez nich samych.

Kanap(k)owe rady Ks. Roman Tomaszczuk/ GN Najmłodszy Włostowski, Ksawery, właśnie rozpoczął edukację w podstawówce, która jego ojcu nadała tytuł „Przyjaciel Szkoły”.

Gdy już plecak dziecka został wypełniony drogocennymi książkami, gdy wreszcie skompletowane zostały wszystkie niezbędne pomoce naukowe i uczucie ulgi zapanowało w sercu na wieść, że nowa wychowawczyni to nauczycielka, o której krąży opinia zdolnego i świetnie radzącego sobie pedagoga, wówczas czas najwyższy na rodzicielską odwagę cywilną.

Zrób pani pizzę

Dyrektor, który czuje się panem szkoły, nauczyciele w roli „świętych krów” i uczniowie, jako zło konieczne to całkowity anachronizm. Wie o tym ten pierwszy, wiedzą ci drudzy a nawet ci trzeci. Nie wiedzą rodzice. Przynajmniej wielu z nich. – Rodzice nie znają swoich praw – ocenia Tomasz Włostowski, długoletni przewodniczący Rady Rodziców w świdnickiej podstawówce. – Dlaczego? Bo to jest wygodne. Nie komplikuje sumienia. Pozwala zastosować metodę „spychologii” i obarczyć szkołę całą odpowiedzialnością za konsekwencje złego wychowania. Inni wolą nie wiedzieć, o co chodzi we współpracy rodziców z dyrekcją i nauczycielami, bo to chroni ich samych przed zaangażowaniem w życie szkoły – zauważa. – Mają więcej czasu, mniej zmartwień i święty spokój, bo konieczną robotę i tak wykonają jakieś naiwniaki – dodaje ironicznie.

Znajdą się jednak i tacy dyrektorzy, dla których uciekający od odpowiedzialności rodzice, to skarb. Łatwo bowiem nimi manipulować, łatwo urobić ich na swoją modłę, łatwo z takimi współpracować, bo „współpraca” polega na podsuwaniu im papierów do podpisania. Wtedy wypicie kawy z dyrektorem w jego gabinecie to szczyt wyróżnienia i największa nagroda za niekomplikowanie mu życia. – Ale zaraz, zaraz! Przecież trzeba coś robić! – przyjdzie olśnienie pod koniec małej czarnej. – Oczywiście! Jak najbardziej, przecież są naprawdę ważkie tematy do dyskusji, np. menu – padnie sugestia.

– Kiedy przekonałam się, czego dotyczą zażarte dyskusje w gronie Rady Rodziców, powiedziałam jasno i wyraźnie: to nie dla mnie. Szkoda mojego życia na zastanawianie się, czy syn ma dostać połowę, czy raczej całą pizzę jako posiłek na egzaminie – wspomina Joanna Kaptur, matka czwórki dzieci i „oszołomka” dla wielu rodziców.

Kula u nogi

Dla rodziców z zasadami i żyjącymi wartościami, jakie zostawił Pan Jezus, rodziców meblujących nie tylko głowę, ale i serce, i sumienie swego dziecka, połowa września to czas zdawania egzaminu z odwagi. – Formują się trójki klasowe, a z nich wytypowane zostaną osoby tworzące radę rodziców, której członkowie to prawdziwi partnerzy w rozmowach o zarządzaniu szkołą – przypomina Joanna. – Od 2007 r. w każdej szkole rada rodziców jest ciałem realnie wpływającym na jej życie. Ma bowiem prawo występować z wnioskami i opiniami w każdej dziedzinie funkcjonowania placówki. Jest partnerem do rozmów dla organu prowadzącego, kuratorium, dyrektora czy rady pedagogicznej. Zatem? – To niezwykle ważne i skuteczne narzędzie w promowaniu wartości ewangelicznych – zapewnia świdniczanka i opowiada o wyborach do trójki klasowej w jednej ze szkół swych dzieci. – Na hasło: kto jest chętny? większość rodziców zaczęła nagle szukać czegoś na podłodze, a potem przyglądać się niezwykle interesującym zjawiskom za oknem – wspomina. – Zabawny obrazek, ale tylko przez moment, bo potem przychodzi refleksja, że marnujemy okazję do tworzenia świata, w którym dzieci spędzają naprawdę mnóstwo czasu – zauważa. – Szkoła nie tylko przekazuje wiedzę. Jeśli na tym poprzestanie, szybko w jej murach pojawi się patologia przemocy, używek, wulgarności czy rozwiązłości. Szkoła, jeśli nie wspiera mnie w wychowaniu mojego dziecka, to przestaje mi być potrzebna – podkreśla. – Bo szkodzi.

Prawo do skuteczności

Rada rodziców podejmuje uchwały. Ich treść wiąże dyrekcję, ale także staje się dla niej wybawieniem. – Dyrektorzy bowiem nie mają wolnej ręki w walce z patologią. Co więcej, oni tak naprawdę mogą tylko tyle, albo aż tyle, na ile zgodzą się rodzice – dodaje Tomasz Włostowski.

O co chodzi? Otóż można np. określić, kto ma prawo spotykać się na terenie szkoły z uczniami. Zdarza się bowiem, że pod pozorem bezpłatnych badań profilaktycznych reklamują się gabinety i przychodnie lekarskie, a na lekcjach na temat higieny chodzi przede wszystkim o promocję podpasek. – Gdy w grę wchodzą takie cele, to pół biedy. Gorzej, że pod płaszczykiem lekcji o tolerancji może mieć miejsce propagowanie zachowań homoseksualnych, a podczas pogadanki o seksualności będzie się zachęcać do wczesnej inicjacji seksualnej – zauważa Joanna Kaptur.

Niemałym problemem jest szkolna przemoc. Rodzice mogą zdecydować o procedurze postępowania z agresywnymi uczniami. Określają sankcje i etapy rozwiązywania konfliktów. W uzasadnionych przypadkach mogą żądać wezwania policji czy złożenia zawiadomienia do prokuratury. Wtedy dyrektor i nauczyciele naprawdę mogą, jeśli nie zupełnie wyeliminować, to na pewno zmarginalizować problem przemocy.

Rada rodziców może także pomóc dyrektorowi w rozwiązaniu umowy o pracę z nauczycielem, który wykazuje się rażącą nieudolnością w przekazywaniu wiedzy albo brakiem zdolności pedagogicznych. To nie wszystko. Na żądanie rodziców, nauczyciele mogą być zobligowani do określonego terminarza zmiany obowiązujących podręczników lub wyboru takich, które są zdecydowanie bardziej ekonomiczne lub zawierają treści wspierające, a nie dezintegrujące światopogląd dzieci i młodzieży. – Nie brakuje już takich książek, które są jednocześnie ćwiczeniami, zatem są podręcznikami jednorazowego użycia – ostrzega Joanna. – Na rynku są także podręczniki np. do wychowania do życia w rodzinie, które opierają się na laickim punkcie widzenia świata i człowieka – dzieli się swoimi spostrzeżeniami.

Przygoda dla twardzieli

– Zabrałem głos w złym momencie – wspomina Tomasz Włostowski. – Na wywiadówce trwała męcząca i niemająca końca dyskusja na temat ubezpieczenia dzieci. Mieliśmy wybrać najlepszą ofertę. Nauczycielka nie panowała nad merytoryczną stroną tematu, a rodzice, siłą rzeczy, także nie mieli rozeznania. Trzeba było to wszystko uporządkować. Zgłosiłem się, rozrysowałem wszystko na tablicy i… tak zaczęła się moja „kariera” w radzie rodziców – uśmiecha się na wspomnienie przygody, która trwała dobre kilkanaście lat. – Jak się ma trzech synów, to trudno, żeby było inaczej. Okazało się, że w tym samym czasie pojawili się w podstawówce także inni zapaleńcy i społecznicy. – Zależało mi, żeby moim dzieciom było dobrze nie tylko w domu, ale także w szkole – mówi Katarzyna Szczygieł, także długoletnia działaczka rady rodziców. – Nie chciałam i nie mogłam zaufać instytucji, wolałam trzymać rękę na pulsie – wyjaśnia.

– Nie ma nic bardziej deprawującego jak sytuacja, gdy dzieci widzą, że dyrekcja rządzi po swojemu, nauczyciele uprawiają wolnoamerykankę, a rodziców to nie obchodzi – dodaje Maciej Moneta. – Jasne, że nie każdy nadaje się do rady rodziców. Tak jak nie każdy ma odwagę stanąć w obronie napadniętego przechodnia i nie każdy otwarcie będzie mówił o swoich przekonaniach. Tym bardziej gdy stoją one w sprzeczności z poprawnością polityczną czy choćby towarzyską – zaznacza. Niemniej Katarzyna Szczygieł zachęca – Każdy znajdzie coś dla siebie. Może się sprawdzić, przekonać o swoich możliwościach, poznać bliżej ludzi, którzy mają duży wpływ na ich dzieci – zachęca.

 – I jeszcze jedno, bardzo ważne, trzeba mieć sporą odporność psychiczną – ostrzega Maciej.

Bicz Boży

To nie było na rękę nawet niektórym nauczycielom, a jednak udało się! – Bal na zakończenie gimnazjum i jak to bywa, największy problem: kto będzie sprzątał – uśmiecha się Joanna Kaptur. Opowiada o tym, jak ratowała szkolną imprezę przed zalewem oficjalnie „nielegalnego” alkoholu. – To była prawdziwa jazda bez trzymanki – żeby użyć kolokwializmu – żartuje. – W trzy osoby upilnowaliśmy uczniów. Była kontrola osobista, były patrole wokół budynku, było sprawdzanie spłuczek. Wszystko po to, żeby bal gimnazjalny nie kojarzył się młodym z urwanym filmem, wymiotowaniem i pleceniem bzdur – wylicza.

– Uczniowie wiedzieli, że gdy po sprawdzeniu alkomatem wynik nie będzie dla nich korzystny, wracają do domu. Jednak takiego rygoru nie mogła wprowadzić dyrekcja. Było to możliwe tylko jako inicjatywa rodziców – zaznacza. Tomasz Włostowski opowiada o mundurkach. – Żona wróciła do domu i z przejęciem relacjonowała swoje wrażenia z pierwszych dni naszego syna w szkole. Gdy opowiadała o wyzywających strojach szóstoklasistek, makijażu i dwuznacznym zachowaniu, postanowiłem działać. W końcu to szkoła mojego syna! – zapala się. – Byliśmy zgraną ekipą. Nie liczyły się koszty, liczyło się dobro dzieci. Dlatego na długo przed tym, zanim pan Giertych obrzydził wielu Polakom mundurki, my wprowadziliśmy je w naszej szkole – mówi.

– Sporym problemem w szkole są finanse. Rada rodziców dysponuje pieniędzmi, pochodzącymi z dobrowolnej składki na jej działalność. My jednak nie chcieliśmy polegać tylko na darowiźnie rodziców. Wymyśliliśmy więc szkolny festyn – wspomina Katarzyna Szczygieł. – To była niezwykła przygoda. W domu Tomka trwały narady, oddawaliśmy sprawie nie tylko swój czas czy serce, ale także pieniądze – zapewnia. – Wszystko po to, żeby na końcu upewnić się, że „jeśli umiesz liczyć, licz na siebie” – dodaje Maciej Moneta. – W szkole było wtedy 600 uczniów, czyli mniej więcej 1200 rodziców. Ilu angażowało się w festyn? Może z 10. Ale i tak daliśmy radę zapanować nad pół tysiącem uczniów, którzy przyszli ze swoimi rodzicami. Wszyscy bawili się wybornie tylko my padaliśmy na pysk. Ale warto było! – zapewnia bez cienia goryczy.

U siebie

Szkoła nie może być terenem obcym dla rodziców. Pozostawienie dzieci w szkolnej przechowalni nie tylko obniża poczucie bezpieczeństwa dziecka, ale wpływa demotywująco na jego naukę. To rodzice mają obowiązek zatroszczyć się o to, by szkoła naprawdę była przedłużeniem domu. Są ku temu doskonałe narzędzia. Jeśli niewielu po nie sięga, to… może być szansą dla tych, którzy mają w sobie coś więcej niż smykałkę organizacyjną. Mają wiarę. – Przygotowywać kanapki na egzamin może każdy. Przesiadywać u dyrektora na kawie, podobnie. Jednak wychowywać może i chce tylko ten, kto kocha – zamyka rozmowę Tomasz Włostowski.