Poczuć ciało

ks. Roman Tomaszczuk; GN 39/2011 Świdnica

publikacja 10.10.2011 06:30

Cierpka prawda, przypadkowy test i urażona ambicja – oto przepis na maratończyka.

Poczuć ciało GN 39/2011 Świdnica Po lewej: Maratończyk Sławek Wiśniewski pracował kiedyś w świdnickiej edycji GN. Po prawej: Ania i Sławek na Raduni, krótko przed pierwszym treningiem maratończyka.

Kolegium redakcyjne w Świdnicy. Ksiądz sięga po jogurt i müsli. – Nie zdążyłem nic zjeść – wyjaśnia przepraszającym tonem. – Zwariował! To ma być śniadanie? – myśli Sławek Wiśniewski, po czym uśmiechając się, rzuca kpiarsko: – Ja też muszę się wziąć za siebie – i znacząco wskazuje na swój wielki brzuch. – Metoda jest prosta: przestań żreć, zacznij jeść – puentuje duchowny.

Milcz!

– To był pierwszy moment, kiedy pomyślałem, że może coś ze mną jest nie tak – przyznaje były redaktor „Świdnickiego Gościa Niedzielnego”. – Potem był kolejny. Podczas przypadkowego spotkania moja koleżanka, Natalia, wyliczyła mi tzw. BMI, czyli Body Mass Index, czyli wskaźnik masy ciała. Zapytała o wzrost, dodałem sobie dwa centymetry, zapytała o wagę, odjąłem dwa kilogramy i… wynik był porażający: otyłość – wspomina kalkulacje sprzed trzech lat. Stanął więc przed lustrem. Szczupły nie był na pewno, ale czy przeszkadzał mu brzuszek i pyzata buzia? Właściwie nie. – Tak przynajmniej sobie mówiłem – zaznacza. – Gdzieś tam głęboko, pod zwałami tłuszczu, był inny Sławek, jednak nie dawałem mu dojść do głosu. Wiedziałem przecież o co mu chodzi. I bałem się, że będę musiał przestać żreć. Więc? Przez następne kilka miesięcy udawałem, że wszystko jest w porządku – analizuje.

Jakim cudem dał się namówić na pierwszy trening programu Wrocławskiego Młodzieżowego Centrum Sportu „I ty możesz zostać maratończykiem”, nie wiadomo. Ubrał się w swoje miejskie półbuty, założył wygodne dżinsy i w towarzystwie żony oraz Natalii i jej kolegi dotarł na Stadion Olimpijski. Był gotów.

Łoskot łusek

Trener objaśnił, na czym polega test Coopera: rozgrzewka, pomiar tętna, 12 minut biegu przy maksymalnym wysiłku, pomiar tętna, minuta lub dwie spoczynku, pomiar tętna. – To test wytrzymałościowy opracowany w 1968 r. na potrzeby armii amerykańskiej, a dzisiaj stosowany przez sportowców – wyjaśnia.

Problem w tym, że Sławek był przekonany, iż rozgrzewka (bieg na dystansie 1200 m) jest już testem. – Byłem wykończony – przyznaje. – Kiedy się dowiedziałem, że sprawdzian dopiero się zaczyna, chciałem się wycofać. Wtedy kolega Natalii rzucił: „Dajcie mu spokój, on nie będzie biegał. Krzywdę sobie zrobi” – wraca do wspomnień. – Zawziąłem się. Pobiegłem. Myślałem, że umrę. Wynik był tragiczny. Ze stu ochotników byłem jednym z ostatnich. Moimi towarzyszkami były leciwe babcie, które pomyliły imprezy – zapewnia.

Był upokorzony. – Dotarło do mnie, że jestem kaleką – uśmiecha się. – Jednak z powodu urażonej ambicji i wsparcia, jakie dawała mi żona, nie wycofałem się. W ciągu dwóch tygodni doszedłem do tego, że kilometr drogi dzielącej mój dom od kaplicy na Świętym Wzgórzu przebiegałem bez przerwy na odpoczynek – wspomina.

Chcesz? To masz!

Ból kolan, zakwasy, nieznośne skurcze – nie ustępowały i zniechęcały coraz bardziej. – Wreszcie się rozchorowałem – mówi. – Jednak po wyzdrowieniu chciałem wrócić do ludzi z treningu. Bardzo ich polubiłem: sympatyczni, zapal życzliwi i wspierający się nawzajem – dodaje. Po miesiącu od testu Coopera to nie ból stawów był nie do zniesienia, ale ból serca. – Dowiedziałem się, że moja mama umiera na raka. Lekarze nie podejmowali się leczenia. Wyrok został wydany.

Kiedy szedłem z tym wszystkim do Boga, On domagał się ode mnie ofiary. Co mogłem Mu dać? – pyta retorycznie. – Złożyłem obietnicę, że jeżeli mama zostanie zoperowana, to pobiegnę w maratonie. Bóg zgodził się na ten układ i niedługo potem jeden z poznańskich chirurgów zdecydował się na operację, po której mama wracała do sił, a ja biegałem. Trzeba było dotrzymać słowa – odsłania swoje wewnętrzne zmagania. Ból nóg nie ustępował. Waga spadała, pojawiła się rygorystyczna dieta, regularne pory posiłków.

Kiedy spróbował swoich sił w półmaratonie – poległ. – No to sprawa jasna, pomyślałem. Na cztery miesiące przed wrocławskim maratonem dotarło do mnie, że porywam się z motyką na słońce – przypomina sobie. – Trener uspokajał, ale ja wiedziałem lepiej. Zadeklarowałem nawet, że wezmę udział w biegu, jak mu tak bardzo zależy, ale jako fotograf. – Zrobię wam bardzo ładne zdjęcia – ironizował. Sumienie jednak nie dawało spokoju.

Skończony idiota

Od tamtej porażki nie opuścił już ani jednego treningu. – Układ był taki: dam z siebie wszystko. Bez oszczędzania się, kombinowania, tłumaczenia się i szukania taryfy ulgowej – i to będzie wypełnienie przysięgi – wspomina swoje targi z Bogiem i korektę obietnicy. – Nadal bardzo cierpiałem fizycznie. Brałem więc tabletki przeciwbólowe i tak znieczulony trenowałem pod okiem profesjonalistów – przyznaje „skończony idiota”, jak sam o sobie mówi, wyjaśniając, że taka praktyka mogła doprowadzić do tragedii: kontuzji uniemożliwiającej nie tylko bieganie, ale nawet swobodne spacerowanie.

Nie to było jednak najbardziej niepokojące. W tym samym czasie, gdy katował swoje ciało, przyplątała się jeszcze inna choroba. – Nie tylko ja tak to nazywam – zapewnia. – Ta choroba to przymus aktywnego stylu życia. Okazało się bowiem, że wreszcie znam smak wielu wydarzeń, zauważam świat, jaki do tej pory był dla mnie zupełnie nieczytelny. To wciąga. Bardzo – mówi.

Jednocześnie zrozumiał, że rozwój zawodowy to nie wszystko. – Zaczęła zmieniać się nie tylko moja sylwetka (zrzucił z siebie 30 kg tłuszczu), ale także osobowość. Ucieszyło to najpierw moją żonę, a potem grono przyjaciół i klientów – zauważa, zwracając uwagę, że jego otyłość była wynikiem z jednej strony wcześniejszego trybu życia: wiele godzin za kierownicą albo przy biurku, posiłki na każde żądanie żołądka i byle jakie, nieracjonalna dieta. Z drugiej to stan ducha, psychiki. Bierne nastawienie do życia, zgoda na minimalizm i ograniczenie się do telewizji i spania. – Gdy do tego dojdą wszelkie ułatwienia codzienności: telefony, piloty, automaty, internet, to wynik nie może być inny niż powolna śmierć organizmu przez zatłuszczenie – diagnozuje.

Po 30 km

W 2009 r. we wrocławskim maratonie (42 km 195 cm) wzięło udział 2 tysiące biegaczy. Wśród nich, po raz pierwszy w życiu, po zaledwie półrocznym przygotowaniu, był Sławek Wiśniewski. – Wystartowałem, bo niewiele wcześniej opuściły mnie dolegliwości fizyczne – wyjaśnia i opowiada z pasją o euforii startu, o wierze we własne siły, o życzliwości innych biegnących i wsparciu ze strony kibiców. – Wszystko to jednak o wiele za mało, żeby przejść próbę maratońskiej ściany – zapewnia, wspominając 28 km pokonywanego dystansu.

Dzisiaj, gdy ma za sobą cztery starty w maratonie, wie, że gdzieś między 28 a 30 km trasy musi być przygotowany na to przejmujące doświadczenie. Pewna teoria wyjaśnia to nagłe załamanie się psychiczne człowieka obroną organizmu przed katastrofą. Wysiłek, jakiemu poddany jest człowiek, jest tak wielki, że następuje blokada wewnętrzna, by go nadal kontynuować. Maratończyk całkowicie traci poczucie sensu tego, co robi. Wszystko zaczyna w nim krzyczeć, że najlepszym rozwiązaniem dla niego jest porzucenie marzeń o mecie, zdjęcie numeru startowego i wejście w tłum kibiców. – Walka z samym sobą jest wtedy potwornie trudna. Przecież wciąż zmagasz się ze zmęczeniem fizycznym, koncentrujesz uwagę, by się nie potknąć i kontrolujesz rozłożenie sił. Gdy dochodzi do tego targowanie się z rozterkami psychicznymi, można nie wytrzymać – zapewnia, wyliczając, że np. na 3 tysiące startujących w tegorocznym maratonie we Wrocławiu bieg ukończyło 2700 osób. – Dlatego wśród maratończyków powtarza się, że maraton zaczyna się po 30 km – dodaje Sławek.

Medal i śmierć

Zanim jednak po raz pierwszy stanął przed ścianą maratończyka, przeżył chwilę grozy, gdy na moście, kilkaset metrów od swojego domu, złapała go kolka. Wewnętrzny ból przeszywający trzewia odbierał oddech. Pracujące na maksymalnych obrotach ciało musiało wytrzymać dodatkowy test i pewnie poddałoby się, gdyby nie dręcząca syna myśl: to dla ciebie mamo, to dla ciebie…

Gdy wręczał mamie medal za ukończenie maratonu z niezłym wynikiem 3 godzin 58 minut  (rekord świata wynosi 2 godziny i 2 minuty, a ostatni biegacze przekraczają metę po ponad 6 godzinach od startu), był nie tylko dumny; był  szczęśliwy radością swojej matki. Ta z kolei patrzyła na swego syna z niedowierzaniem. Pierwszy maratończyk, żołnierz z pola bitwy, przybiegł, żeby obwieścić zwycięstwo. Zwiastował Atenom życie, choć sam zapłacił za to najwyższą cenę. W tej historii także jest śmierć i życie. Mama Sławka zmarła dwa miesiące po wyczynie syna. Jednak ten zwyciężył, bo udowodnił sobie i innym, że nowe życie jest w zasięgu możliwości przeciętnego zjadacza chleba.

Pierwszy wynik był najsłabszy w karierze sportowej Sławka. Kolejne to: w 2010 r. we Wrocławiu 3,26 i w Dębnie 3,18. Ostatnio 3,33 we Wrocławiu. – Potworny upał wykończył nas wszystkich, niemniej na mecie spełnienie smakowało równie doskonale jak wcześniej – zauważa.

Sarny we mgle

Wprawdzie rok temu świat oficjalnie obchodził jubileusz 2500 lat maratonu, jednak tak naprawdę, skoro nie ma roku zerowego, to należałoby go świętować w roku 2011. – Dla nas, biegających amatorsko, takie symbole nie są zbyt ważne – zapewnia Sławek. – To, co jest najcenniejsze, i tak przychodzi podczas treningów. Biegając, doświadczam nie tylko na nowo swojego ciała, które zaskakuje mnie swoimi możliwościami.

Nie tylko ćwiczę swoją wolę i kondycję, których siły nigdy wcześniej nie znałem, ale przede wszystkim delektuję się życiem. Poranna mgła, sarny mijane w Lesie Rędzińskim, pierwszy śnieg i pierwsze pąki kwiatów – to wszystko zawsze było obok mnie, choć dla mnie. To niesamowite, ale dopiero teraz żyję naprawdę – kończy.