Dołek ekonomiczny dotyka wielu firm. Ale wszystko wskazuje na to, że największy kryzys przedsiębiorca Józef Pisarski ma już za sobą.
Pierwsza sprzątaczka
Usłyszałem audycję, w której mówili o agencjach pracy czasowej, że takie firmy zaczynają się pojawiać w Polsce i że czeka je świetlana przyszłość. Zainteresowałem się tematem, zacząłem szukać. W międzyczasie pojawiła się oferta pracy w policji skarbowej. Coś mnie jednak powstrzymywało. Poszedłem przed południem do kościoła, nie było ludzi, liczyłem, że Bóg mi podpowie, co mam robić. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach przekonany, że nikogo za podatki ścigał nie będę, tylko założę własną firmę. Nazwałem ją Scriba, to łacińska odmiana mojego nazwiska. Wiąże się z nim historia, bo ojciec w czasie wojny redagował gazetki. Więc Pisarski to adekwatne nazwisko dla redaktora bibuły.
Pierwsza osoba, jaka została zatrudniona przez Scribę, to sprzątaczka na pół etatu dla Bakomy. Niestety, na początku działalności miałem same straty i bałem się, że będę musiał zamknąć interes. Z drugiej strony wiedziałem, że takie agencje mają przyszłość, bo zwalniają właścicieli zakładów z wielu obowiązków wynikających z zatrudniania pracownika. Mimo to nie było łatwo przekonać właścicieli firm. Dopiero po roku sytuacja zaczęła się zmieniać. Muszę powiedzieć, że własna firma – tym bardziej założona w 2002 roku – to bardzo śmiały krok. Śmielszy niż to, co zrobiłem 13 sierpnia 2011 r.
Dziadek nad Włocławkiem
Już 10 lat prowadzę firmę i mogę powiedzieć, że dzięki niej złapałem wiatr w żagle. Wychodzę do ludzi, co mogłoby oznaczać, że nieśmiałość przestała mi doskwierać. Ale od momentu podróży poślubnej wlecze się za mną pewien obraz. Zapisałem: „Śniło mi się, że jestem w górach i lecę, fruwam, startując ze skał, w dole widać przepaść, a ja unoszę się nad pięknymi zielonymi wierzchołkami lasów iglastych, bardzo odległych w dole, i wcale to mnie nie przeraża, a wręcz odwrotnie, jest mi bardzo dobrze, czuję się wspaniale, bo widzę gdzieś bardzo daleko w dole, jaki piękny jest świat z lotu ptaka. Teraz postanowiłem zrealizować te sny i znalazłem w Internecie stronę z informacjami na temat skoku z wieży na linie, tzw. skoku na bungee”. Nie zdecydowałem się jednak na bungee, ponieważ bałem się, że zrobię sobie krzywdę. Kiedy człowiek zawieszony za nogi spada w dół, trochę nim wstrząsa. W moim wieku takie wstrząśnięcie mogłoby się źle skończyć. Więc zrezygnowałem ze skoku na linie i wybrałem coś innego.
Pewnego dnia usłyszałem w radiu audycję na temat klubu spadochronowego koło Włocławka. Można się było zapisać na skoki z samolotu, więc – niewiele myśląc – zapisałem się. Skok miał się odbyć 13 sierpnia 2011 roku. Pojechałem. Nikomu w domu nie mówiłem o moim zamiarze. Mieliśmy z żoną nawet gdzieś jechać, ale powiedziałem jej, że mam pilną sprawę służbową. Wiedziały tylko dziewczyny w firmie i kazały mi na wszelki wypadek kupić pampersa. Jeszcze w drodze organizatorzy skoków dzwonili z pytaniem, czy na pewno jestem zdecydowany, bo mogę jeszcze zrezygnować. Chodziło im pewnie o mój wiek. Bali się, że dziadek zawału dostanie i będą problemy. W ogóle się nie bałem. Ani wtedy, kiedy wsiadałem do samolotu na ziemi, ani wtedy, kiedy miałem skoczyć z 4 tysięcy metrów. Mam nawet filmik z samego skoku. Widziałem pola, czubki lasów. Spełniłem swoje marzenie. Później pokazałem film żonie. Zrobiłem też kopie dla dzieci i wnuków. Zawsze będą sobie mogli popatrzeć, jak dziadek śmiało wyskakuje z samolotu i lata nad Włocławkiem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |