Ona miała na myśli deser. Tak samo można podchodzić do życia.
Słyszałam kiedyś o matce, która miała w zwyczaju przyrządzać wspaniały posiłek, patrzeć jak domownicy rozkoszują się każdym kęsem, a potem, zanim zdążyli sprzątnąć ze stołu, oznajmiać:
– Nie tak szybko. Najlepsze jeszcze przed nami.
Miała na myśli deser. Tak samo można podchodzić do życia.
Przez większość życia rzadko spodziewałam się deseru. Kiedy dorastałam, deser pojawiał się w święta albo na urodziny, rzadziej po obiedzie w zwykły dzień tygodnia. Podstawą naszych posiłków były mięso i ziemniaki. Zawsze ziemniaki.
Tata kupował je w ponad czterdziestokilogramowych workach, a mama robiła, co w jej mocy, żeby wyczarować z nich ciekawe dania dla jedenaściorga dzieci. Tata zapewniał nam dach nad głową, mama – czystą pościel i trzy pełne posiłki. Nie otulała nas do snu, nie śpiewała nam kołysanek, nie rozpieszczała nas. Niewiele było czasu, żeby ją poznać.
Kiedy masz dużo rodzeństwa, jesteś kochany jako część grupy. Gdy musisz dzielić się mamą z pięcioma siostrami i pięcioma braćmi, związek z nią jest inny. Nie miałyśmy na tyle bliskiej relacji, żeby urządzać wspólne wypady na zakupy. Nie kumplowałyśmy się ze sobą jak wiele matek i córek. Nasz związek był na tyle pogmatwany, że po niemal pięćdziesięciu latach bycia jej córką wciąż usiłowałam go zrozumieć. Nie byłyśmy sobie wrogie. Byłyśmy sobie obojętne.
Nigdy nie połączyła nas taka więź, za jaką inne kobiety tęsknią po śmierci swoich matek. Przez wiele lat kochałam ją dość nieporadnie. Byłam już wówczas dorosła, więc winę ponosiłam ja, a nie ona.
Z jednej strony, chciałam to naprawić. Z drugiej, przestało mi na tym tak bardzo zależeć. Kilkadziesiąt lat czekałam, aż mama zrobi pierwszy krok. Na tym czekaniu upłynęła mi większość życia. Czy to ja miałam poprawić nasze relacje? A może ona? Tak naprawdę nic się między nami nie zepsuło. Po prostu nasza więź nigdy się w pełni nie rozwinęła.
Przez te wszystkie lata pytałam o to innych ludzi: terapeutów, przewodników duchowych i mnichów na rekolekcjach. Opowiadałam, że nic nas nie łączy. Wszyscy dawali mi tę samą radę: zaakceptuj to. Nie musisz mieć bliskiej relacji ze swoją mamą.
Ale wszyscy inni mają. Czy i my mogłybyśmy się jeszcze do siebie zbliżyć?
Moja przyjaciółka Suellen zaproponowała, żebym spisała listę rzeczy, za które jestem wdzięczna mamie. Rada w stylu Oprah Winfrey, pomyślałam. Suellen powiedziała, że efekty będą imponujące.
– Skup się wyłącznie na tym, co zawdzięczasz mamie, i wypisz wszystko, nawet najdrobniejsze sprawy – poradziła.
Zaczęłam od wdzięczności za to, że dała mi życie, wikt i opierunek. Na tym skończyły mi się pomysły. Urodziła po mnie jeszcze tyle dzieci – sześcioro – że w tym całym zamieszaniu straciła mnie z oczu.
Od czasu do czasu dopisywałam kilka punktów, ale lista wywoływała we mnie przede wszystkim frustrację, bo uświadamiała mi boleśnie, czym nie jest dla mnie moja mama. W końcu przestałam nad nią pracować.
Zbliżały się urodziny mojej mamy. Okrągła, siedemdziesiąta piąta rocznica. Moja siostra urządzała wielkie przyjęcie w Columbus. Ja miałam za zadanie przywieźć mamę, czyli jechać z nią samochodem przez dwie i pół godziny. Na samą myśl cierpła mi skóra. O czym miałybyśmy rozmawiać przez tyle czasu? W pewnym sensie byłyśmy sobie obce. Nie wiedziałam nawet, co jej kupić. Nie miałam pojęcia, jaką lubi biżuterię, ubrania czy muzykę. Dzień przed przyjęciem wciąż jeszcze nie wybrałam żadnego prezentu.
Więc podarowałam jej typowy prezent pisarza. Napisałam coś dla niej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |