Czas nie leczy ran

W tym czasie należy zwolnić, skupić się na modlitwie i wspomnieniach oraz przeżywać misterium śmierci i zmartwychwstania. Szczerze, bez lęku i wstydu, że ktoś zobaczy łzy albo usłyszy szept pacierza.

Matka boleściwa

Ze śmiercią osób bliskich od wczesnego dzieciństwa miała do czynienia pani Krystyna Mazur, dziś emerytka. Jej pogodne oczy wylały wiele łez, opłakiwała w swoim życiu wielu bliskich. Straciła mamę, gdy była jeszcze dzieckiem, po pewnym czasie zmarł jej ojciec, potem mąż. Jednak największym ciosem była śmierć jej dziecka. – Dobrze, że mam drugiego syna. Zawsze dba o groby naszych najbliższych. Tego uczy też swoje dzieci. Oczywiście każdego roku zabiera mnie na cmentarz, żebyśmy razem się pomodlili i zapalili światło na ich grobach, bo to przecież blask chwały Zmartwychwstałego – mówi.

Wszyscy jej bliscy zostali pochowani na cmentarzu przy ulicy Unickiej w Lublinie. – Zawsze boli śmierć bliskiej osoby. Zawsze – powtarza z zadumą. – Gdy zmarła mamusia, miałam może siedem lat. Nie więcej. Zapamiętałam jej piękną i uśmiechniętą twarz. Pamiętam, że była szczupła i pełna energii. Gdy zachorowała na gruźlicę, nie było lekarstwa, bo był to czas okupacji niemieckiej. Bardzo młodo zmarła. Brakowało mi jej. Gdy nikt nie widział, siadałam w kąciku i płakałam, i mocno się modliłam. Tata się starał mnie i rodzeństwu ją zastąpić, ale to już nie było to samo. Ból po jej stracie minął, gdy założyłam własną rodzinę – wspomina.

Ewangeliczna scena spod krzyża w jej przypadku to coś więcej niż teoretyczne rozważania. – Największym bólem serca była śmierć mojego syna. Ciężko zachorował i zmarł. Gdy płakałam, modliłam się do Maryi, prosiłam, żeby mi pomogła, bo sama to przeżyła. Teraz myślę o swojej śmierci. Nie boję się, bo to normalne, że człowiek umiera. Proszę Boga, żeby pozwolił mi się jakoś spotkać z bliskimi w tym nowym świecie – wzdycha.

Noszę imię brata

Jest duszpasterzem osób chorych i niepełnosprawnych. Dodatkowo pełni funkcję dyrektora Domu Samopomocy Społecznej „Misericordia”. Jako kleryk i kapłan zetknął się z niejedną śmiercią, także w gronie osób najbliższych. – Zanim się urodziłem, zmarł mój brat. Siostra chciała, abym nosił jego imię, i rodzice nadali mi je przy chrzcie świętym. Noszę go w sercu. Chcę też powiedzieć, że choć zmarł, zanim się narodziłem, mam poczucie straty – wyznaje ks. Bogusław Suszyło.

Już kiedy był alumnem w seminarium, jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Osierociła dwoje małych dzieci i zostawiła męża. Rok temu zmarł jego tata. – Gdy zginęła siostra, starałem się nie płakać. Przypominałem sobie nasze ostatnie spotkanie i jej uścisk na pożegnanie. Często odwiedzam jej grób, czasami chodzę tam z jej dziećmi. Mam poczucie jej obecności. Nie wolno niczego udawać, trzeba okazywać emocje i nie wstydzić się ich – tłumaczy ks. Bogusław.

Jako duchowny przewodniczył niejednej uroczystości pogrzebowej. – Staram się zawsze koncentrować na życiu konkretnej osoby, a nie wyłącznie na jej śmierci. Jako ksiądz wiem, że pogrzeb jest wyjątkowym czasem dla rodziny, i zawsze staram się być delikatny. Jednocześnie chcę towarzyszyć osobom przeżywającym ból rozstania i zawierzam je Bogu – wyjaśnia.

Jako kapelan w szpitalu kilka razy towarzyszył pacjentom w ostatnich chwilach ich życia. – Doświadczyłem sytuacji, w których osoby umierały na mych rękach. Czasem było tak, że tuż po namaszczeniu olejem świętym odchodzili, inni podczas spowiedzi tracili głos, więc pytałem, czy żałują za wszystkie grzechy, i udzielałem rozgrzeszenia. Wiele razy patrzyłem, jak Bóg przychodzi ze swoim miłosierdziem zawsze na czas. Starałem się współprzeżywać te trudne chwile z pacjentami i ich rodzinami. W takich momentach nie trzeba mówić zbyt wiele, nie trzeba robić rzeczy nadzwyczajnych, wystarczy być i słuchać. Ktoś, kto odchodzi, nie potrzebuje naszych rad – podkreśla.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

TAGI| RODZINA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg