– Przebaczyć trzeba. Ale nie wolno zapomnieć, wymazać z pamięci. To, co działo się tam, na Wołyniu, śni mi się po nocach do dziś – mówi pani Alfreda. Ma 93 lata. Ocalała cudem…
Alfreda Kołodzińska mieszka pod Białymstokiem, w niewielkiej Hermanówce. Trafiła tutaj po wojnie, gdy wracała z robót przymusowych z Niemiec. Przybywała ze świeżo poślubionym mężem.
– Poznaliśmy się tam, w Niemczech, na robotach. Wcale nie zanosiło się na ślub, ale najwyraźniej był nam pisany: on był tam w niewoli, zadarł z kimś. Chcieli go zabić. Jakimś cudem udało mi się go wybronić, uratować. Młoda byłam i chyba nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Uratowała go sprytem i młodzieńczą odwagą, a on stwierdził, że musi się z nią ożenić.
– Pobraliśmy się jeszcze tam, bo powiedziałam, że do jego domu chcę przyjechać już jako żona. Od razu po wojnie pojechaliśmy do Polski, w jego strony rodzinne, na Podlasie. Przecież w moje strony nie można było już wrócić.
A Podlasie piękne, przyroda zachwyca. Pani Alfreda cicho wzdycha. – Podlasie, owszem, ładne. Ale nie ma dnia, nie ma czasem i chwili, bym o swoim Wołyniu nie myślała. To było najpiękniejsze miejsce na ziemi, kolorowe, bogate. Pamiętam widoki i zapachy, całe krajobrazy, swoją wioskę. I ludzie byli tam dobrzy. Ojciec mój, rodzeństwo, macocha… Pracowaliśmy, uczyliśmy się. Dobrze nam się wiodło. Aż do wojny. Nie wiem dlaczego, nie wiem, jak człowiek może drugiemu człowiekowi zgotować tak straszliwy los…
Pani Alfreda mówi cicho, ale z rozmysłem dobierając słowa. Wszystko, co mówi, z serca wychodzi, a w głowie przemyślane było wiele, wiele razy. – Przecież my tam wszyscy razem żyliśmy. I Polacy, i Ukraińcy. Jak sąsiedzi. Kłótni nie było. Jak to po sąsiedzku…
Dramat wykaligrafowany
Najpierw o rzezi wołyńskiej mówić nie było można. Gdy ktoś coś opowiadał, na początku lat 50., szybko żegnał się z wolnością. – Nikt na białe niedźwiedzie nie chciał jechać, to i milczeliśmy. Ja, moje siostry i ich mężowie nie opowiadaliśmy tego wszystkiego obcym. Tylko między sobą, w zaufaniu wspominaliśmy. Bywało przecież, że ktoś „od nas” opowiadał sąsiadom, czy nawet rodzinie, i… znikał.
Kiedyś pani Alfreda pojechała do siostry w odwiedziny. – Wspominaliśmy, rozmawialiśmy. A mąż siostry opowiadał i opowiadał, i opowiadał… I jakby przestać nie mógł. Mówił o straszliwych zbrodniach, na młodych kobietach, na dzieciach. Mówił o tym, co widział, jakby wszystko chciał z siebie wyrzucić. Bardzo też płakał, jakby chciał wypłakać z siebie wszystko. A ja słuchałam…
Potem, również z tego słuchania, powstał pamiętnik opisujący czasy wojny, trud robót przymusowych, ale i losy rodziny na Wołyniu. Również o pięknym dzieciństwie jest tam wiele stron.
Miała 15 lat, gdy wybuchła wojna. Przedwojenne czasy wspomina jako sielskie, anielskie. – Mieszkaliśmy w wiosce niedaleko Kowla. Niczego nam, dzieciom, nie brakowało. Ziemia była żyzna, ojciec pracowity. Miałam dobre dzieciństwo. U nas ludzie pilnowali, żeby dzieci do szkoły chodziły, uczyły się. Ja uwielbiałam książki, szczególnie historyczne. Zresztą czytam wciąż, do dziś, choć mam już 93 lata i oczy już nie te same…
O wołyńskim życiu, wojennej tułaczce i wołyńskim dramacie bliskich musiała sama napisać. Czuła, że powinna ocalić od zapomnienia i dobre historie, i trudne. Tak, jak potrafiła. Kiedyś po prostu wzięła zeszyt, ot, taki szkolny, od wnuków. Wzięła też długopis i pismem równiutkim, eleganckim wręcz, kaligrafowała: historie o mordowaniu dzieci i gwałceniu kobiet, paleniu domostw i tułaczce. Ale kaligrafowała też piękne opisy kraju lat dziecinnych, przyrody, miejsc. Piękna minionego, które już nie wróci. – Pisałam, pisałam. Pewnie gdybym to spisała od razu po wojnie, byłoby pełniejsze. To nie trwało raz-dwa, bo wiadomo, jakie jest życie na wsi: dużo pracy, dużo spraw codziennych. Ale pisałam do skutku. Jak coś sobie przypomniałam, to dopisywałam jeszcze i jeszcze.
Pierwszy pamiętnik, w starym zeszycie, już się niszczył, zacierał. Jeden z wnuków poprosił panią Alfredę, żeby mu go dała. Na pamiątkę rodzinną. – Pomyślałam, że dam. Dlaczego mam nie dać. Ale najpierw wszystko przepisałam do nowego zeszytu. Ten tutaj to właśnie nowy zeszyt i stare historie.
Gruby brulion nie jest zapisany do końca. Są jeszcze wolne kartki, które czasem pani Alfreda uzupełnia, gdy coś jej się przypomni albo… przyśni. Pamięć wraca w snach. 93-latka pisze też wiersze. – Te moje poezje, sławiące mój piękny Wołyń, po prostu wychodziły z serca, spod palców. Żeby ktoś kiedyś przeczytał i wiedział. Żeby ludzie pamiętali, gdy nas, świadków, zabraknie. Tylko czy ktoś nas, starych, chce jeszcze słuchać?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |