Pełna zgoda

Rodzice wszystkich dzieci zgodzili się, że wolą gry planszowe niż gry wideo, woleli też, żeby dzieci spędzały czas w księgarni, a nie siedziały samotnie wgapione w telefony lub telewizory...

Tego dnia znowu sprzątała, czyściła ścianę za zlewem, czując się podle, zawstydzona z powodu pleśni, która tam rosła przez cały ten czas, tuż pod jej nosem. Szorowała z takim zapałem, że nie zauważyła mijających godzin, ocknęła się dopiero, gdy do kuchni wmaszerował Toby i zwrócił się do niej cicho:

 – Mamo?

 – Tak? – spytała, pocierając druciakiem ostatnie uparte ciemne plamy.

 – Zastanawiam się tylko, czy niedługo wychodzimy.

 – Dokąd?

 – Jest sobota.

Oczywiście. Zapomniała. Sobotnie popołudnia były teraz zarezerwowane na gry planszowe w księgarni w Park Shore. Toby zaczął się spotykać z czterema lub pięcioma nowymi kolegami ze szkoły i grali w grę, która z setkami pionków, kilkoma taliami kart, wymienialnymi fragmentami map i wielobocznymi kostkami o egzotycznych figurach geometrycznych była dla Elizabeth całkowicie niezrozumiała. W grze chodziło najwyraźniej o skolonizowanie obcej planety i wyeksploatowanie jej bogactw naturalnych, co wymagało działań wojennych i dyplomatycznych, zdrad i traktatów, gdy dzieci usiłowały przejąć kontrolę nad różnymi obszarami o strategicznym znaczeniu w późniejszej fazie gry. To wszystko przypominało sześciowymiarową grę w monopol na międzygwiezdną skalę i Elizabeth nie chciała mieć z tym nic wspólnego.

Rodzice wszystkich dzieci zgodzili się jednak, że wolą gry planszowe niż gry wideo, woleli też, żeby dzieci spędzały czas w księgarni, a nie siedziały samotnie wgapione w telefony lub telewizory, na zmianę więc nadzorowali te dziwne spotkania.

I tego dnia przyszła kolej na Elizabeth. A ona zapomniała.

 – Tak – rzuciła, ściągając żółte gumowe rękawiczki z mokrym plaśnięciem. – Chodźmy.

Palce wciąż miała pomarszczone, gdy dotarli do księgarni, włosy zaczesała do tyłu, nie zdążyła się umalować, ubrała się w rzeczy z kategorii „pierwsze z brzegu”, i gdy przeprosiła pozostałych rodziców za spóźnienie i wygląd, odpowiadali z pełnym zrozumienia podejściem „Wszystkim się to zdarza”, po czym szybko się ulotnili, by jak najprzyjemniej wykorzystać czas bez dzieci.

Było to jedno z tych miejsc, gdzie księgarnia tworzy konglomerat ze sklepem z zabawkami, butikiem z akcesoriami i kawiarnią. Nie tyle księgarnia, ile centrum lifestyle’owe z motywem literackim. Do jej obowiązków tutaj należało: po pierwsze, nakarmienie dzieci; po drugie, pełnienie funkcji bezstronnej mediatorki w razie jakichkolwiek sporów dotyczących zasad gry; i po trzecie, dopilnowanie, żeby jej podopiecznych nie nagabywali ani nie porwali jacyś dewianci. Najtrudniejszym z tych zadań było zdecydowanie to pierwsze.

Wszyscy stali w kolejce – Elizabeth, Toby i piątka kolegów Toby’ego – i samo nakłonienie sześciu chłopców do tego, żeby się skupili i podjęli decyzje dotyczące jedzenia, gdy ci myśleli tylko o przepychankach – ciosy w ramiona i palnięcia w ucho wydawały się dziwnie popularnymi i może nawet odruchowymi czynnościami u małych samców – było już wystarczająco trudne, nie wspominając o tym, że nie wolno jej było zapomnieć o ograniczeniach żywieniowych i alergiach każdego z dzieci, o tym, czy ich rodzice są za frytkami czy przeciw frytkom, co było ważne, bo każdą kanapkę serwowano z dwoma dodatkami do wyboru z kilkunastu możliwych – z których połowa odpowiadała temu, co rodzice chcieli, żeby ich dzieci jadły (owoce i jogurty z niską zawartością cukru), druga połowa była zaś tym, co chciały jeść dzieci, sfera menu niejako pod znakiem id, gdzie króluje zasada przyjemności, frytki, ciastka i tym podobne – co wywołało nową debatę, kiedy dzieci, których rodzice nie mieli nic przeciwko frytkom, wpadły na genialny pomysł, żeby wykorzystać frytki jako atut w grze, w którą mieli zaraz zacząć gra, czyli: „Dam ci frytki, jeśli ty oddasz mi swoją pierwszą kopalnię uranu”, i Elizabeth nie podjęła jeszcze decyzji, czy besztać je za takie zachowanie, czy chwalić za inwencję, gdy dzieci uświadomiły sobie, że ich gra już się zaczyna i wszystkie dania mogą być wykorzystane do negocjacji, zaczęły więc prosić kasjera o kanapki w rodzaju pół tego, pół tamtego, ażeby podbić ich atrakcyjność, co biednego chłopaka doprowadziło niemal do załamania, gdy szukał na ekranie odpowiednich przycisków i próbował wprowadzić coś, co nagle zamieniło się w wysoko precyzyjne i wymagające zamówienie spoza menu, a to zaowocowało negocjacjami z Elizabeth na temat tego, czy kawiarniana oferta „dwa w cenie jednego” dotyczy połowy kanapek czy całych kanapek, co z kolei wymagało sprowadzenia kierownika, żeby ten przeszedł na tak zwane sterowanie ręczne, tymczasem dzieci nie zamówiły jeszcze napojów i gdy czekali na kierownika, Elizabeth usiłowała zebrać wokół siebie całą grupę i sporządzić listę tego, co każde z nich będzie chciało pić, i wtedy właśnie koleś stojący za nią w kolejce, którego do tej chwili nawet nie zauważyła, powiedział na tyle głośno, żeby usłyszeli go wszyscy stojący w ogonku:

 – Jezu, weź, kobieto, to nie lądowanie w Normandii.

Był mężczyzną w średnim wieku, łysiejącym, w jeansach i kolorowych sportowych butach, facetem z wydatnym torsem, który wyglądał jak były koksiarz, który pozwolił, żeby zwiotczały mu wszystkie mięśnie.

 – Słucham? – spytała.

 – Pani zamawia – burknął. – To nie jest aż takie trudne.

Była tylko w stanie wyrzucić z siebie ciche sapnięcie niedowierzania, zanim zjawił się kierownik, sfinalizowano zamówienie, dzieci poszły grać i Elizabeth usiadła, żeby spędzić przyjemnie trochę czasu z książką, którą chciała przeczytać, zauważyła jednak, że nie może się skupić na tekście, mogła myśleć tylko o tym pieprzonym złamasie, tym palancie, który nie nosił obrączki i prawdopodobnie nie miał dzieci, więc, kurwa, nie miał bladego pojęcia, o czym mówi.

Jak on śmiał? – oburzała się w myślach. Jak on śmiał w ten sposób ją skrytykować w miejscu publicznym, przy dzieciach? Powinszowała sobie, że nie zrobiła sceny w obecności Toby’ego, ale teraz miała ochotę mu porządnie wygarnąć. Było tak, jakby ogólna frustracja z ostatnich kilku tygodni nagle znalazła dogodny cel. Elizabeth chciała znaleźć tego faceta w tandetnych butach i uczynić wszystko, żeby mu naprawdę poszło w pięty.

Ćwiczyła sobie w myślach krótką przemowę. Zachowaj swoje dyletanckie opinie dla siebie. Wyobrażała sobie, jak inni ludzie w kawiarni poważnie kiwają głowami na znak zgody. W jej wyobrażeniu ludzie ci tworzyli rodzaj improwizowanej ławy przysięgłych, przed którą wystąpi. Krytykowała siebie za to, że tak bardzo się przejmuje opiniami innych, a potem znowu się skrytykowała za to, że się wiecznie krytykuje. Wiedziała, że ten facet nie doświadcza w tym momencie tej mentalnej karuzeli, nie rozkłada przeżytej interakcji na czynniki pierwsze, nie opisuje jej przed wymyśloną ławą przysięgłych. Taka już jest cecha palantów – są nimi bezrefleksyjnie. Żaden palant nie myśli sobie w duchu: Tak, to było posunięcie godne największego palanta. Nie, oni po prostu nimi są. Chodzą po Ziemi, po prostu będąc nimi w idealnym bezmyślnym błogostanie.

Poszła go odszukać. Wróciła do kawiarni, ale już go tam nie było. Szukała między półkami z czasopismami, bez powodzenia. Postanowiła się przejść poszczególnymi alejkami między regałami z książkami – nie była do końca pewna, co mu powie, poza ogólnym zarysem, i wierzyła, że gdy zajdzie taka konieczność, zdoła uzupełnić detale – i gdy skręciła do działu „Bieżące wydarzenia”, ujrzała nie tego mężczyznę, lecz...

*

Powyższy tekst, którego tytuł pochodzi od Redakcji, jest fragmentem powieści "Wellness". Autor: Nathan Hill. Wydawnictwo ZNAK

Pełna zgoda

«« | « | 1 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg