Przyznają, że czasami bywa ciężko. Bo trudno pogodzić się ze śmiercią, zwłaszcza jeśli ktoś odchodzi bez pojednania z Bogiem.
Hospicjum im. św. Maksymiliana Kolbego w Koszalinie istnieje od 20 lat. Ich pomoc nie ogranicza się jedynie do zaoferowania miejsca w placówce osobie terminalnie chorej. Bo to hospicjum jest pełne dobrych ludzi z dużą dawką Bożej miłości.
Marzec 1993
Myśl, żeby w Koszalinie powstało hospicjum, zrodziła się w gronie kilku osób działających w Klubie Inteligencji Katolickiej, wśród których była Irena Werner. Na zaproszenie KIK w 1990 roku do Koszalina przyjechał ks. Eugeniusz Dutkiewicz, kapelana Hospicjum Pallotinum w Gdańsku. – Poprowadził wtedy rekolekcje i przedstawił ideę opieki hospicyjnej, która zakłada godne odchodzenie, pełne ciepła i miłości – wyjaśnia Jadwiga Ostrowska, jedna z założycielek koszalińskiego hospicjum. Był to zaledwie początek myśli o powołaniu do życia nowej placówki w mieście mającej zmienić model opieki nad osobami w terminalnym okresie choroby. Bo dopiero po zjeździe Zespołów Hospicyjnych w Wesołej koło Warszawy Irena Werner wraz z przyjaciółmi podjęła działania zmierzające do założenia hospicjum w Koszalinie. – Z uporem organizowała spotkania z pracownikami służby zdrowia, przedstawiając cele działalności placówki. Zarażała ideą niesienia ulgi ludziom, którym medycyna nie była w stanie już pomóc – dodaje pani Jadwiga. W ten sposób, powoli, ale sukcesywnie powiększał się krąg chcących pomagać terminalnie chorym. – W sumie były to 24 osoby, wśród których byli lekarze, pielęgniarki, psycholodzy, kapłan i wolontariusze – wyjaśnia współzałożycielka. Kiedy w 1993 roku udało się zarejestrować Stowarzyszenie Hospicjum im. św. Maksymiliana Kolbego, opieką domową mogło rocznie objąć zaledwie kilkanaście osób. Stowarzyszenie nie miało pieniędzy na zakup sprzętu medycznego, leków czy opatrunków. Nie mogło także nikogo zatrudnić na etat. – Wszyscy byliśmy wolontariuszami. Dla chorych poświęcaliśmy swój czas i energię – dodaje pani Jadwiga.
Uczyli się pomagać
Przez kilka lat placówkę wspierała koszalińska Caritas, która dawała leki i opatrunki. Udostępniła też wyremontowane pomieszczenie, w którym zorganizowano ambulatorium i wyposażono w niezbędny sprzęt medyczny. Personel medyczny stale uczestniczył w szkoleniach organizowanych przez Forum Ruchu Hospicyjnego. – Najważniejsze było podnoszenie kwalifikacji, żeby opiekować się pacjentami jak najbardziej profesjonalnie – mówi Dorota Badurak, wiceprezes koszalińskiej placówki. Sytuacja finansowa i lokalowa koszalińskiego hospicjum zmieniała się, kiedy w Polsce zezwolono na prowadzenie prywatnych zakładów opieki zdrowotnej. Wtedy można było rozpocząć opiekę już nie tylko domową, ale i stacjonarną. – Było to dla nas ogromnym wyzwaniem, bo należało znaleźć odpowiedni lokal, a także pozyskać lekarzy, pielęgniarki i personel pomocniczy – wspomina pani Dorota. Po kilku latach działalności w wynajętym budynku Stowarzyszenie zaczęło borykać się z kolejnym problemem. – Nie byliśmy w stanie poradzić sobie z coraz wyższym czynszem za lokal. To spowodowało, że zaczęspołeczeństwoliśmy myśleć nad budową własnego budynku, w którym moglibyśmy zapewnić jeszcze lepsze warunki naszym pacjentom – wyjaśnia. Po trwającej trzy lata budowie, w nowym budynku, przy ul. Zdobywców Wału Pomorskiego 80, zaczęto przyjmować chorych.
Prawie jak w domu
Obecnie koszalińskie hospicjum przyjmuje około 500 pacjentów rocznie, głównie ze schorzeniami onkologicznymi. Pielęgniarki, lekarze i wolontariusze dbają, żeby każdy pacjent czuł się dobrze w ostatnich chwilach swojego życia. – Jest to bardzo ważne, bo osoba, która odchodzi naturalnie i po ludzku odczuwa strach, jest w swoim umieraniu sama. I to, co oprócz pomocy w codziennych czynnościach możemy ofiarować, to nasz czas i serce – mówi pani Jadwiga. Niezastąpieni w ofiarowywaniu siebie samych są wolontariusze, którzy bezinteresownie wspomagają placówkę. Tak jak Krystyna Tousty, której mama zmarła właśnie w hospicjum. – Usłyszałam kiedyś w radiu, że potrzebni są ludzie do pomocy. Poczułam, że to chcę robić. To było 8 lat temu – wspomina. Pani Krysia nie ograniczyła się tylko do pomocy w czasie organizowanych przez placówkę akcji, pozwalających na zebranie funduszy. – Jestem wolontariuszem medycznym, czyli tym, który jest najbliżej chorego, czasami nawet towarzyszy mu chwilę przed śmiercią – wyjaśnia pani Krystyna. Wolontariat to nie tylko pielęgnacja pacjenta. To przede wszystkim rozmowa i obecność, wymagająca ogromnej cierpliwości i miłości. – Czasami ta druga osoba nie potrzebuje niczego więcej, tylko świadomości, że ktoś siedzi przy łóżku i trzyma za rękę. Ale są też momenty, że chory odrzuca wszelką pomoc. To uczy pokory – mówi pani Tousty. Wolontariuszka przyznaje, że to, czego doświadcza w pracy w hospicjum, buduje i umacnia ją duchowo. – Wiem, że nasze życie nie kończy się tu i teraz, i to pozwala mi trwać przy chorych – dodaje. Panią Krystynę najbardziej przerażają sytuacje, kiedy pacjent odrzuca Boga nawet w chwili odejścia. – Wiara pomaga pogodzić się ze śmiercią swoją czy najbliższych. Jeśli ktoś odtrąca Boga, to nawet nie chcę myśleć, jak bardzo samotny jest w tej ostatniej drodze – mówi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |