– Próbowałem przestać pić. Przysięgałem żonie, sobie, modliłem się: Panie Boże, spraw, bym więcej nie sięgał po kieliszek – opowiada pan Jacek, z tarnobrzeskiej Wspólnoty AA. – I zaraz po Mszy szedłem, by z kolegami pić w Bażancie lub na plantach.
Teraz nie pije już od 15 lat i pomaga ludziom, do których kiedyś sam się zaliczał – alkoholikom.
Myślałem, że się zapiję
– Twierdziłem, że skoro nie jestem pijany w Wielkie Piątki, Środy Popielcowe, chodzę regularnie do kościoła w niedziele, to nie jest ze mną tak źle – kontynuuje pan Jacek. – Ale kiedy po kilkudniowym piciu w niedzielę umyty, elegancko ubrany szedłem na Mszę św., to stawałem jednak pod kasztanem przy murze, bo mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, że wyglądam na „wczorajszego”. Organizm też zaczął się odzywać, pociłem się, było mi duszno, miałem wrażenie, że za chwilę dostanę zawału albo wylewu. Ale w głowie jednocześnie była jedna myśl, żeby po Eucharystii szybciutko skoczyć do Bażanta na jedno lub dwa piwka.
Panem Jackiem potrząsnęło dopiero, kiedy spił się w Wielki Piątek. Zdarzyło się to dwa lata z rzędu. – Nikt nawet sobie nie wyobraża, jaki to był wstyd, kiedy ludzie wychodzili z kościoła po nabożeństwie Drogi Krzyżowej i z politowaniem, czasem pogardą patrzyli na nas, pijanych. Tego wstydu nie zapomnę – mówi.
Mimo wielokrotnych prób nie był w stanie zerwać z nałogiem. Myślał o tym niejeden raz. Wiedział, że ma problem, ale nie przyznał się do tego nikomu; ani rodzinie, ani kolegom, jedynie sobie samemu. – Widziałem, że alkohol przeszkadza mi w życiu rodzinnym, w pracy, po prostu we wszystkim – mówi pan Jacek. – Miałem krótsze i dłuższe okresy abstynencji, ale za każdym razem wracałem do kieliszka. Ale kiedy doszło do tego, że przez trzy miesiące dzień w dzień piłem, i kiedy pomyślałem, że chyba zapiję się na śmierć, poszedłem pieszo do szpitala, by się ratować. Tam postawili mnie na nogi, ale powstało pytanie: co dalej? I nagle na mojej drodze stanął młody człowiek, znajomy mojej siostry, który zabrał mnie na spotkanie w Klubie Abstynenta. Miałem ochotę mu zwiać, ale stwierdziłem, że nie będę uciekać przed smarkaczem. Tam pan Jacek spotkał wspaniałe małżeństwo, które prowadziło klub.
– To pani Marysi, już świętej pamięci, między innymi zawdzięczam wyjście z nałogu – opowiada. – Namówiła mnie, a właściwie zmusiła do udziału w pielgrzymce trzeźwościowej na Jasną Górę. To był przełom. Nie mogłem uwierzyć, że w jednym miejscu może być taki tłum trzeźwych osób, w dodatku doskonale bawiących się, grillujących. Cały dzień chodziłem po klasztorze, nie zaszedłem jedynie do kaplicy z cudownym wizerunkiem Czarnej Madonny, bo uznałem że jestem niegodzien spojrzeć Matce Bożej w oczy. Modliłem się, plącząc słowa „Zdrowaś Maryjo” z „Wierzę w Boga”. W mojej głowie panował zupełny chaos, jak u trzeźwiejącego alkoholika. Zacząłem zatem prosić Boga o pomoc własnymi, nieskładnymi słowami, by pomógł mi znaleźć siły do uwolnienia się ze szponów alkoholu, ale zostawiłem sobie furtkę – dwa piwka w tygodniu.
Wychodzenie z nałogu trwało parę lat. Pan Jacek musiał walczyć nie tylko z własnymi słabościami, z własnym organizmem, ale przede wszystkim z samym sobą. – Mityngi odbywały się dwa razy w tygodniu, więc pomyślałem, że w dni pomiędzy nimi będę sobie mógł pozwolić na jedno piwko – wspomina z uśmiechem. – Ale w czasie spotkania trzeba było podawać okres swojej abstynencji. Więc wstyd byłoby powiedzieć, że był mniejszy niż miesiąc. Pan Bóg nie dał mi zatem tych dwóch piwek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |