To nie jest zwykła porcja mięsa. To jest mięso społecznie zaangażowane. Smakowita porcja za kilka złotych. A jako dodatek – dobra przyszłość. Bezcenna.
Stara Praga. Kto zna, ten wie. Kto nie zna – to (jak mówią tutejsi) życia nie zna. Przedwojenne kamienice, odrapane, z czerwonej cegły, w podwórkach stare kapliczki. Swojacy w bramach z ukosa obserwują kręcących się przybyszów. Przybysze: młode panie z nowoczesnych biur, panowie z modnymi, kosmatymi brodami, w garniturkach, młode wilki biznesu. Śpiesznie, śpiesznie, z biur do stacji Metra Wilanowska biegną. By wrócić do centrum. Albo iść do centrum handlowego. Albo gdzieś tam gnać przed siebie, do fryzjera, do znajomych. Ale gdy kiszki marsza grają, to wielu z nich… piechotą zmierza do Czerwonego Roweru. Coraz modniejszego lokalu na gastronomicznej mapie stolicy. Zdążają na dania zdrowe, tanie, domowe. A co istotne, bo mocno zaostrzające apetyt – na dania z misją.
Rowerem do smaku
Na podwórze wchodzi się, czy wbiega raczej, z głośnej ulicy. W końcu Targowa 82. I…cisza. Więc i krok się zwalnia sam. I rytm miasta przestaje być tak mocno rytmiczny. A czas jakby się trochę cofnął lub nawet zatrzymał. W centrum podwórza – klomb. Taki jak za dawnych lat, z kwiatków wysianych, a nie kupionych. W tle mur z czerwonej, prasko-warszawskiej cegły. Z boku ławeczki (z drewnianych skrzynek). Stół. I jeszcze biały budynek, na którym wisi (a czemu by nie?) czerwony rower. Taki prawdziwy, z łańcuchem i pedałami. Za czasów młodości pewnie sporo kilometrów po Pradze wyjeździł.
Kiedy się natomiast wejdzie do białego budynku, zapachy jak w najlepszej babcino-maminej kuchni. Swojskie. Bez cienia ściemy zwanej przyprawami – polepszaczami czy półproduktami. A im bliżej kulinarnej godziny zero, czyli południa, tym zapachy intensywniejsze. Chyba po to, by okoliczni młodzi, pracujący i (z głodu) gniewni, bez konieczności reklamy, a tylko wodzeni za nos zapachem, przybyli do Czerwonego Roweru.
Pani Anna Machalica-Pułtorak krząta się po Czerwonym Rowerze od wczesnego rana. Dogląda wszystkiego, ogarnia dostawy warzyw, wydaje komendy w kuchni. Przy okazji, przez telefon, koordynuje sto innych akcji, prac i zajęć. Od dwudziestu lat, od kiedy założyła Stowarzyszenie „Otwarte Drzwi”, jest co robić. Bo ludzkiej biedy zawsze wokół dużo. A chociaż parę miesięcy temu pani Anna formalnie oddała władzę młodszym, to zostawić ich z tym wszystkim? Nie da się. Kuchenny biznes, społeczny i rowerowy, trzeba rozkręcić.
– Bardzo długo myśleliśmy, żeby otworzyć bar czy restaurację. Nasza działalność – pomoc ludziom zagrożonym wykluczeniem, to praca wymagająca czasu, zaangażowania, praca na wielu frontach – pani Anna opowiada, a jednocześnie dogląda warzywnej zupy. – Prowadzimy noclegownię dla bezdomnych, pomagamy wychowankom domu dziecka, którzy próbują się usamodzielnić, zajmujemy się dziećmi ulicy, aktywizujemy bezrobotnych, uczymy zawodu… Zajmujemy się wszelką rodzimą biedą, której przecież sporo. Dlatego długo nie było czasu, by stworzyć restaurację. W końcu jednak udało się. I jest: Czerwony Rower, nasze pierwsze (komercyjne) dzieło, które być może będzie… finansować następne.
A skąd nazwa: Kuchnia Czerwony Rower? Z konkursu. Pracownicy i członkowie stowarzyszenia prezentowali swoje propozycje. Dużo, różne, mniej lub bardziej ciekawe. Czerwony Rower wygrał w cuglach. Czy też w pedałach.
Pieniądze, które Kuchnia Czerwony Rower uzyskuje ze sprzedaży obiadów, służą celom statutowym stowarzyszenia. Pani Anna i pracownicy chcą świadczyć też usługi cateringowe. Oczywiście po nieco wyższych cenach niż te rowerowe. Bo ceny w Rowerze są wyjątkowe: porcja zupy to 3 zł. Ceny drugiego dania wahają się między 6 a 9 zł… Plus pyszny kompot gratis.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |