– Jestem staroświecki, bo uważam, że prawdziwy mężczyzna musi być odpowiedzialny – mówi Zbigniew Rudnicki. – Moja odpowiedzialność to utrzymanie żony, pięciorga dzieci i doprowadzenie ich do Chrystusa.
Z żoną Halinką i 19-letnim Maciejem, 18-letnią Hanią, 15-letnią Zosią, 8-letnim Antkiem i 6-letnią Basią mieszkają w Lubinie, oddalonym o 80 km od Wrocławia. Zbigniew pracuje na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu i musi tam dojeżdżać. Nie tylko na wykłady z pedagogiki, ale też żeby sprawować funkcję adiunkta. – Nie czuję potrzeby, żeby z bycia mężczyzną robić show – podkreśla. – Nie lubię pokazywać, jak twardo stoję na straży domowego ogniska, udowadniać, jak tym wszystkim dobrze kieruję. Często okazuje się, że żony tych, którzy deklarują, jakimi są supermanami, „noszą spodnie” zamiast nich. A ja nie wstydzę się mówić, że jestem kuchtą. Przez jakiś czas się buntowałem, że zamiast pisać książki i artykuły naukowe, gotuję dla całej rodziny. Czasem na dwa dni, ale jak przyjdą koledzy moich dzieci, to od razu wszystko znika, i to cieszy.
Częstuje mnie śledziami, których jak zwykle przyrządził tak dużo, jakby miał przyjść oddział wojska. Z drugiej strony nie podoba mu się, jak mężczyzna bywa do przesady czuły i nadskakujący innym. – Kiedy się witam z kobietami, nie lubię przytulania – przyznaje. – Z żoną to co innego, czasem ją przytulę. Ale jak widzę, że mój kolega wszystkie nasze koleżanki cmoka i ściska na przywitanie, to czasem nie wytrzymuję i wyciągam rękę, mówiąc: „całuj”.
– Dla mnie wiara to zawierzenie Panu Bogu siebie i rodziny. Miałem przez lata problem z oddaniem Mu moich dzieci. Wydawało mi się, że potraktuje mnie jak Abrahama i każe złożyć w ofierze syna Izaaka. Że podda mnie jakiejś próbie i może któreś z nich zachoruje albo stanie mu się coś złego. Ale zrozumiałem, że stale żyjemy na krawędzi życia i śmierci i nie mam lepszej gwarancji niż ta, którą daje On. Dlatego codziennie proszę: „Panie Jezu, spraw, aby w moim życiu objawiała się Twoja chwała”. Żeby działo się nie to, co ja sobie wymyślam, ale to, co chce On. „Wejdź w samo centrum mojego życia, w te sprawy, z którymi sobie nie radzę. Wejdź! Amen!” – modlę się do Niego i jest mi lżej.
Radość życia
– W jednej z książek napisałem, że moja filozofia narodziła się przy pasaniu krów – opowiada. – W mojej rodzinnej wiosce Nieszkowice razem z trojgiem rodzeństwa pomagaliśmy rodzicom przy gospodarstwie. Ja byłem najmłodszym z chłopaków i codziennie musiałem pasać krowy. Miałem więc sporo czasu na rozmyślanie. Wydałem trzy książki będące pracami zespołowymi, w tym jedną o sztuce umierania. Bo świadomość tego, że przemijamy, ma bardzo istotny wpływ na to, jak żyjemy. Zawołanie benedyktyńskie „memento mori” często jest źle interpretowane. Dlatego przypominam nie tylko moim studentom, że pamiętanie o śmierci powinno wzmacniać radość życia, uczyć korzystania z niego w pełni. To najlepiej wychodzi, gdy unika się grzechu.
Grzech to po grecku „niemożność trafienia do celu”. Jeśli usiłujesz gdzieś trafić, a to się nie udaje, wytwarza się napięcie związane z celowaniem, które nie przynosi efektu. Popełniając grzech, odczuwamy napięcie związane z tym, co nas chwilowo niesie. Bo grzech wydaje się przyjemny, a dopiero potem przychodzi doświadczenie porażki. Porażki były też moim udziałem, zwłaszcza w okresie, kiedy znalazłem się sam w mieście. To był rok 1980, strajki, autobusy nie jeździły, dlatego ojciec Antoni przywiózł go na swoim motorze z Nieszkowic do szkoły w Lubinie.
Był leśnikiem i Zbyszek też chciał pójść w jego ślady. Ale bracia zdecydowali za niego, żeby tak jak oni wybrał zawód górnika. – Poszedłem do technikum górniczego i przez sześć lat tam „konałem” – wspomina. Raz nawet powtarzał rok. Co może zaskoczyć tych, którzy wiedzą, że ukończył trzy kierunki – filozofię, teologię i pedagogikę. Ale już na maturze miał same piątki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |