Siostra Urszula z Puerto Rico trafiła do Marek. Bo wszędzie są młodzi zagrożeni wykluczeniem. I potrzebują miłości.
Szef ośrodka
Z tymi pieniędzmi w ośrodku to jest zresztą tak, że... zawsze brakuje. Bywało, że siostra musiała się zadłużyć, by wszystko wróciło do finansowej normy. – Pan jakoś daje na swoje dzieci. Jeśli On prowadzi fundację, to niech działa. Ja oczywiście robię, co mogę, by zapewnić funkcjonowanie, piszę wciąż projekty, pozyskuję środki, ale przestałam się już aż tak bardzo denerwować. To nie moje dzieło. Skupiam się na człowieku. Umiem wychowywać. Biznesu nie umiem robić. Dlatego przydałby się nam też ludzki menedżer – taki z prawdziwego zdarzenia. Menedżer do zleceń: co zrobić, co sprzedać i gdzie, by na siebie zarobić. Zresztą ta praca to z jednej strony dawanie. Z drugiej – czerpanie pełną garścią. – Czuję, że w ten sposób i moje człowieczeństwo się rozwija. Uczę się coraz więcej. Skończyłam pedagogikę, specjalizację socjoterapię i arteterapię, ale tutaj teorię zamieniam w praktykę.
Na parterze domu przy Spokojnej praca wre. Centrum Integracji Społecznej to miejsce, w którym dorośli wychowankowie siostry Urszuli mogą sami pracować. I zarabiać. Częściowo pracują oni, częściowo chętni okoliczni mieszkańcy w różnym wieku. Jedyny wspólny mianownik: pracują ci, którym się chce. Bywa, że bezrobotnym, osobom zagrożonym wykluczeniem po prostu się nie chce. A do wysiłku, który ma wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim społeczny, terapeutyczny, nie zmusisz. – Nasz system pomocy społecznej powinno się reformować. A reforma powinna iść w kierunku usamodzielniania się, pracy nad sobą. Obecnie, teoretycznie, ma aktywizować do pracy. Niestety jednak, skłania do roszczeniowości. Dlatego CIS daje nie rybę, lecz wędkę. Wędkę zaradności, gospodarności, punktualności.
Niektórzy świetnie uczą się łapać. I to nie tylko ryby. Bo na przykład również... koty. Pani Dorotka, gdy przyszła do centrum, twierdziła, że ma dwie lewe ręce i szyć nie potrafi. Próbowała jednak, chciała, uczyła się. W końcu stworzyła, najpierw dla córeczki, zabawkę – kota. Prototyp tak się wszystkim spodobał, że szyje się go teraz „masowo”. Czyli regularnie, do sprzedaży. Spory kot – przytulak jest właśnie krojony, zszywany i wypychany. Kolory różne, desenie też. Materiały zawsze miękkie, miłe, choć nie zawsze kupione. Zwykle otrzymane, z odzysku. Albo poduszki z mądrym (pod)tekstem: kolorowe i mięciutkie, z napisem: „Życie jest darem, uczyń je wartościowym”. Albo słonie. Estetyczne, przyjazne, dobry prezent dla malucha, ale i starszaka.
Na wieszakach prezentuje się też kolekcja ubrań – współczesny krój, modny kolor. Sukienki, bluzki, czapki. Kolekcja „Desplegar la vida”, czyli „Otwierać się na pełnię życia”. Markowa moda opanuje świat?
Patologia? Mniej kochani
Siostra Urszula nie znosi słowa „patologia”. Mówi: bardziej potrzebujący mniej doświadczyli miłości i troski. Stąd ich problemy. Sama miłości doświadczyła w dzieciństwie aż nadto. W rodzinnej Partyni, w Podkarpackiem, było im dobrze: z rodzicami i dwiema siostrami (z których jedna również została zakonnicą). – Miałam wspaniałą mamę i cudownego ojca. Tacy wyjątkowi, a jednocześnie... zwyczajni i normalni. Gdy myślę o swojej pracy z trudną młodzieżą czy osobami dorosłymi na granicy wykluczenia społecznego, zawsze mam na uwadze, że trzeba dzielić się tym, co mamy najlepszego. I oddawać dług.
Potem, już w życiu zakonnym, s. Urszulę dotknął osobisty, poważny kryzys. – Upadku doświadczyłam. Swojej słabości ludzkiej. Przeżyłam mocne cierpienie, które dodatkowo otworzyło mnie na cierpiące dzieci, cierpiących ludzi. To nie jakieś wielkie wyzwanie. Taka po prostu sprawiedliwość. Ja doznałam i cierpienia, i dobra, chcę, by cierpiący wyszli na prostą – mówi. I dodaje: – Oni nie są zepsuci. Choć ich zachowanie bywa okropne. Ale zawsze, naprawdę zawsze gdzieś tam w głębi czuje się serce. Zawsze w każdym człowieku jest szparka dobra.
Ta nazwa fundacji – „Otwarte Serce” – też jest sercowo symboliczna. Przecież jeśli serce otwarte, to przyjmuje dobro, ale też... boli. Boli podopiecznych, gdy zmienia się ich dotychczasowe życie. Ale boli też pracowników. Bo podopieczni – młodzi i starsi, trudni i zranieni – bywa, że sami ranią. Wykorzystują, nie szanują, depczą ciężką wspólną pracę. – U nas reguły są proste. Obowiązuje zasada trzech słów – po trzecim niecenzuralnym słowie opuszcza się ośrodek. Trzeba też sprzątać po sobie, nie wolno stosować przemocy i używek. Tylko tyle i aż tyle. Powstaje więc kawałek przestrzeni z jasno ustanowionymi granicami. Pilnujemy ich konsekwentnie. Rodzice natomiast często nie są w stanie wytrzymać napięcia między nimi a dzieckiem. I odpuszczają, czyniąc dziecku ogromną krzywdę…
A wiara? Jak jest z ewangelizacją „trudnych” młodych? – Moje dzieci niemal wszystkie nie praktykują – szczerze mówi s. Urszula. – Niektóre szukają, inne niby nie. Czasem pytają, wtedy opowiadam, przemycam... Inaczej się nie da. Mówię im więc, że tam, gdzie jest miłość, jest Bóg. Kiedyś, po tamtej stronie, Pan Bóg każdego z nas zapyta o jedno: o dobro, które zrobiliśmy dla innych. Lepiej, by odpowiedź nie była milczeniem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |