Skazani za polskość

Polskie małżeństwo z Białorusi, Iness Todryk-Pisalnik i Andrzej Pisalnik, opowiada o swej ucieczce z tego kraju, o reżimie i nadziei.

Barbara Gruszka-Zych: Dlaczego musieliście opuścić rodzinne Grodno?

Andrzej Pisalnik: Podczas przesłuchania w charakterze świadków sugerowano nam, że nasz status może się zmienić na status oskarżonych. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że zostaniemy osadzeni w areszcie pod zarzutami kryminalnymi. Gdyby tak się stało, władze odebrałyby nam naszego 11-letniego synka Marcinka i skierowały go do domu dziecka. Tak się zwykle dzieje, kiedy dziecko nie ma prawnego opiekuna pozostającego na wolności.

Iness Todryk-Pisalnik: Marcinek jest naszym późnym, wymarzonym dzieckiem i nie mogliśmy mu czegoś takiego zrobić.

Jakie zarzuty mogli Wam postawić?

A.P.: Prawdopodobnie zostalibyśmy kolejnymi oskarżonymi o udział w tzw. sprawie Polaków na Białorusi. Za to zamknięto naszych kolegów.

Czym się narazili?

I.T.P.: Andżelika Borys zorganizowała w Grodnie kaziuki. Kiedy odbył się nad nią sąd administracyjny, nikt nie przypuszczał, że zostanie wszczęta sprawa karna na podstawie 130 artykułu Kodeksu karnego Republiki Białoruś o celowe działanie podżegające do nienawiści narodowej i religijnej oraz sianie niezgody na gruncie przynależności narodowej, religijnej, językowej, a co najgorsze – rehabilitację nazizmu. 25 marca zostały aresztowane kolejne osoby – prezes oddziału Związku Polaków w Lidzie Irena Biernacka, która wcześniej była karana za to, że przy krzyżu pod lidzką farą razem ze społecznością polską odmawiała codziennie na kolanach Nowennę Pompejańską w intencji abp. Kondrusiewicza, któremu Łukaszenko nie pozwalał na powrót do kraju. Następni byli prezes oddziału Związku Polaków w Wołkowysku – Maria Tiszkowska i znany dziennikarz, członek Zarządu Głównego ZPB – Andrzej Poczobut.

A jakie Wy popełniliście przestępstwa?

A.P.: Chyba takie, że rozmawiamy po polsku, pielęgnujemy polskie tradycje i pamięć historyczną.

Synka też wychowujecie antypaństwowo?

I.T.P.: Marcinek w weekendy uczęszczał do Polskiej Szkoły Społecznej im. Króla Stefana Batorego w Grodnie, istniejącej przy Związku Polaków na Białorusi. W tygodniu uczył się w szkole państwowej z pogłębionym nauczaniem języka angielskiego.

Zna też białoruski?

I.T.P.: Był w klasie najlepszy z tego języka. Ale trzeba pamiętać, że wszystkie szkoły na Białorusi są rosyjskojęzyczne.

Co robiliście, żeby w kraju, gdzie mówi się po rosyjsku, Wasze dziecko władało polskim?

I.T.P.: Ja odziedziczyłam polski po moich dziadkach i pewnie mój Marcinek też tak ma. Choć moja mama jest Białorusinką, a tata Polakiem, w naszej rodzinie mówi się, że mama jest bardziej Polką niż on. Nauczyła się polskiego, czyta artykuły, które piszemy ja i Andrzej, żyje sprawami polskimi i częściej ją było widać na organizowanych przez Związek Polaków imprezach niż tatę. Marcinek to obserwował i dobrze wie, kim jest. Kiedy raz w przedszkolu pani stwierdziła: „Wszyscy jesteśmy Białorusinami”, powiedział, że co prawda mieszka na Białorusi, ale jest Polakiem. Jednak pani powtórzyła wcześniejsze słowa, a wtedy on, który nieraz odwiedzał z nami polskie cmentarze, zaproponował: „Proszę iść na grodzieńskie cmentarze i zobaczyć, w jakim języku są napisy na grobach. Moi pradziadkowie byli Polakami i ja nim jestem”.

Marcinkowi należą się brawa! A jak pielęgnowano tradycję w rodzinie Andrzeja?

A.P.: Mój tata urodził się w Grodnie, a mama we wsi Pohorany po polskiej stronie, niedaleko Kuźnicy Białostockiej. Tata zawsze rozmawiał ze mną i siostrą po polsku. W czasach mojej młodości w księgarniach Sputnik można było dostać literaturę piękną w języku polskim. Tata kupował te książki, a ja chętnie je czytałem. Myślę, że podobnie uczy się polskiego nasz Marcinek.

Jakie lektury mu podsuwacie?

A.P.: Od małego czytaliśmy mu po polsku bajki. Uczy się też polskich wierszyków.

I.T.P.: Zdradzę, że Marcinek składa tacie zamówienia i Andrzej w ciągu jednego wieczoru potrafi napisać mu wiersz. Potem nasz syn jako jedyny w klasie recytuje wiersze swojego taty.

Gratuluję tacie talentu. Ale wracając do Waszej ucieczki z Białorusi, czemu nie zrobiliście tego wcześniej?

A.P.: Bo po prostu żyliśmy tam od urodzenia, mieliśmy tam rodzinę, pracę, mieszkanie, samochód. A pół roku temu po prawie rocznym remoncie wprowadziliśmy się do własnego mieszkania. Szkoda nam było to wszystko zostawić. Poza tym nie jesteśmy już młodzi, ja mam 50 lat.

Pracując jako polscy dziennikarze, cały czas się narażaliście na represje.

A.P.: I byliśmy za swoją pracę karani grzywną, siedziałem też w areszcie. Za wykroczenia karane w trybie administracyjnym dopuszczany jest u nas areszt do 15 dni, a obecnie nawet do 30 dni.

Kiedy niedawno Białorusini wyszli na ulice, obudziła się w Was nadzieja?

I.T.P.: Sami braliśmy udział w tych demonstracjach i widzieliśmy, że społeczeństwo jest pełne nadziei. Przypominało mi to czasy, kiedy w Polsce rodziła się Solidarność. Ale wszystko jak zawsze zostało stłumione.

Jak Łukaszence udało się poskromić tak wielki zryw?

A.P.: Przytoczę rosyjskie powiedzonko, które jest jego receptą na tłumienie protestów: „Jeśli na stosowaną wobec ciebie przemoc nie możesz odpowiedzieć większą – przegrywasz”. Łukaszenko zastosował przemoc przeciw protestującym pokojowo i dlatego protesty wygasły.

Kiedy władza realizuje takie przesłanie, może dojść do rozlewu krwi.

A.P.: I krew się polała. Kilku demonstrujących zabito, a obywatele Białorusi nadal żyją pod presją strachu. Karze się nas grzywnami i aresztami za zupełnie błahe rzeczy, np. za noszenie białych skarpet z czerwonym paskiem, bo mają symbolizować barwy opozycyjne. Ostatnio doszło do absurdu, gdy ukarano kogoś, kto kupił telewizor opakowany w biało-czerwone pudło, które wystawił na balkon.

A Was o co oskarżano?

I.T.P.: Najpierw Andrzej dostał wezwanie do prokuratora miasta Grodna. Postawiono mu zarzut, że udzielał informacji o aresztowaniach kolegów dziennikarzom zagranicznym.

Zaraz potem potraktowano Was jak przestępców kryminalnych.

I.T.P.: Bez zapowiedzi przed ósmą rano zostaliśmy wyrwani z łóżka przez ubranych na czarno omonowców, choć może to byli pracownicy innych służb, bo nikt się nie przedstawił. Kazali nam się szybko zbierać, bo musimy jechać do Mińska do Komitetu Śledczego. Sugerowali, co było nieprawdą, że wezwania na przesłuchania już do nas przychodziły, ale nie reagowaliśmy. Zanim do nas wtargnęli, zadzwoniłam do adwokata, który poradził, że lepiej ich wpuścić, bo wyłamią drzwi. Kiedy nasz Marcinek po przebudzeniu zobaczył nieznajomych, bardzo się zestresował. Miał być o dziewiątej w szkole, do której woził go Andrzej. Omonowcy zaproponowali, że pojedziemy tam w ich eskorcie, ale kiedy sobie wyobraziłam, że nas tam zobaczą w takiej obstawie, odmówiłam. Na szczęście pozwolili mi zatelefonować do mojej mamy. Poprosiłam, żeby zabrała Marcinka do siebie.

Trudno mi jest wyobrazić sobie, jak musieliście się czuć.

I.T.P.: Odebrano nam telefony i kazano wejść do busa, w którym pilnowało nas sześć osób. Znajdujące się w nim trzy kamery rejestrowały każdy nasz ruch. Nikt nam nie wyjaśnił, dlaczego nas tak pilnują. Podczas podróży Andrzejowi nie pozwolono nawet zapalić papierosa, ja nie mogłam skorzystać z toalety. W drodze powrotnej na moją prośbę zatrzymali się na stacji benzynowej i w obstawie dwóch kobiet „omonówek” poszłam do toalety. Przywieziono nas pod tylne wyjście budynku Komitetu Śledczego i, że tak powiem, przekazano. Przed przesłuchaniem poprosiłam o adwokata, ale kiedy usłyszałam, że czekając na niego, musimy spędzić noc w areszcie na „Wołodarce”, bo trzeba załatwić formalności, zrezygnowaliśmy. Przesłuchiwano nas w osobnych celach. Dawano do zrozumienia, co nam grozi. Śledczy powiedział Andrzejowi, że dzisiaj siedzi w butach ze sznurówkami, a jutro one mogą być bez sznurówek.

Zdążyliście kogoś zawiadomić, co się dzieje?

I.T.P.: Jeszcze z mieszkania Andrzej zadzwonił do Włodzimierza Paca z Polskiego Radia. Kiedy służby oddały nam telefony, zasypały mnie pytania od zaniepokojonych polonijnych dziennikarzy z całego świata. W tym samym dniu w Parlamencie Europejskim odczytano przemówienie Andrzeja, w którym przedstawił sytuację Polaków na Białorusi. Chargé d’affaires Ambasady Polskiej w Mińsku Marcin Wojciechowski udał się w naszej sprawie do MSZ Białorusi. Może to spowodowało, że nas wtedy nie zamknięto.

To musiała być ulga – znaleźć się znów w domu.

I.T.P.: Tak. Choć nogi miałam jak z waty, natychmiast pojechaliśmy po Marcinka do moich rodziców. Kiedy wracaliśmy, czułam się najszczęśliwszą osobą na świecie. Jechałam własnym samochodem z dwoma kochanymi mężczyznami i byliśmy na wolności! Do piątej rano nie mogliśmy zasnąć i właśnie wtedy zaczęliśmy myśleć, że trzeba stąd wyjechać. Następnego dnia poszliśmy do konsula polskiego, który przyznał, że ma obawy, że zostaniemy zakładnikami reżimu.

Musieliście zostawić nowe mieszkanie.

I.T.P.: Było nasze wymarzone… Podczas jego remontu nauczyłam się malować ściany, kleić tapety itd. Kilka dni temu babcia kupiła Marcinkowi zielone krzesło do jego urządzonego na zielono pokoju. Ale trzeba było się spakować do dwóch toreb podróżnych i walizki – trochę ubrań, paszport, Karty Polaka. Marcinkowi powiedziałam, że nie weźmie pół szafy swoich klocków Lego. A że jeszcze śpi z miśkami, zabrał najmniejszego i tablet. Przed wyjściem sfotografował nim pokój i wszystkie zabawki. Twierdzi, że ich nie żałuje, a najważniejsze, że jesteśmy razem. Zachowuje się jak dorosły, kiedy mówi, że trzeba dostrzec plusy tej sytuacji.

Przylecieliście do Polski samolotem.

I.T.P.: Bo lądowa granica jest zamknięta. W zorganizowaniu przejazdu pomogli nam nasi koledzy z Fundacji Wolność i Demokracja. Na lotnisko w Mińsku zawiózł nas konsul Andrzej Raczkowski. Doszło wtedy do incydentu – jakiś mężczyzna zaczepił Andrzeja, pytając, czy to ewakuacja, ale on nie zareagował. Nikt oprócz mojej mamy i brata nie wiedział, co się dzieje. Kiedy żegnałam się z tatą, objęłam go, ale milczałam, żeby się nie zdradzić. Nie umiem o tym opowiadać…

Teraz urządzacie nowy dom.

I.T.P.: Na dobry początek zostaliśmy zaproszeni przez parę prezydencką. Najpierw gościnnie mieszkaliśmy na plebanii u księży w Warszawie, teraz dostaliśmy od prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego propozycję zamieszkania w tym mieście. Mamy plany – chcemy reaktywować naszą objazdową wystawę „Dziadek w polskim mundurze”. Przy jej okazji będziemy mówić o naszych aresztowanych kolegach, którzy w XXI w. „siedzą” za polskość.

Czego powinnam Wam życzyć?

I.T.P.: Żeby Białoruś była wolna, a nasi koledzy wyszli z więzienia. Żebyśmy mogli wrócić do domu.

A.P.: Mąż nie może mówić inaczej niż żona, więc powtórzę za nią. Chciałbym wrócić na ziemię przodków, bo Polacy żyją tam z dziada pradziada i kochamy to miejsce. Uważamy, że współżycie między Polakami a Białorusinami mogłoby być idealne, gdyby nie ten ludożerczy reżim. •

Iness Todryk-pisalnik

wieloletnia działaczka Związku Polaków na Białorusi, redaktor naczelna gazety „Głos znad Niemna na Uchodźstwie”.

Andrzej Pisalnik

wieloletni działacz Związku Polaków na Białorusi, redaktor naczelny portalu Znadniemna.pl.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama