Życie człowieka jest ważne. Każde życie każdego człowieka. „Kto ratuje jedno życie ten ratuje cały świat.” Skąd więc NIE Kościoła, zatroskanego przecież o życie?
Jakie realne szanse na adopcję ma konkretny, jednostkowy, dziś utworzony embrion? Praktycznie takich szans nie ma. Statystycznie jest to wartość zaniedbywalna. Mówienie że adopcja to rozwiązanie jest nieuczciwością, a dopuszczenie jej umocniłoby alibi dla tych, którzy chcą ciągłego produkowania kolejnych dzieci.
Mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie: zgoda na ten sposób ratowania pojedynczych dzieci stwarza wprost ryzyko dla kolejnych. Ratując jedno powodujemy, że ktoś może się nie czuć winny tworząc kolejnych kilkanaście.
Dopuszczenie adopcji stwarza kolejne problemy, wśród których najważniejszy to kwestia badań prenatalnych i selekcji dzieci, którym pozwolimy się urodzić. Jest zrozumiałe, że np. białe małżeństwo niekoniecznie chciałoby mieć dziecko czarnoskóre lub na odwrót. Jest zrozumiałe, że ktoś, kto chce adoptować dziecko, niekoniecznie by chciał, by w wieku lat kilku przestało ono chodzić, a w wieku lat 20 stało się zależne od respiratora z racji genetycznej choroby mięśni.
Przypomnę: na świecie zapłodnienia in vitro dokonuje się także w takich sytuacjach, gdy rodzice będący nosicielami wady pragną zdrowego dziecka. Dzieci z wadą pozostają zamrożone. Zatem należy przyjąć, że wśród tego miliarda dzieci zamrożonych częstość poważnych wad i chorób jest drastycznie większa. Właśnie one przecież stały się przyczyną, dla której część rodziców wybrała tę metodę.
Ile osób zdecyduje się na adopcję „na ślepo”? Nie znając historii biologicznych rodziców, w sytuacji gdy może narodzić się dziecko dotknięte ciężką chorobą? Z drugiej strony: czy żądanie, by badać, bo wtedy może choć jednemu damy szansę, nie przypomina postawienia żądania: „Możesz uratować syna lub córkę, drugie zabijamy. Jeśli nie wybierzesz zginą oboje. Wybieraj!”
Odmawiam wybierania. Nie wolno dokonywać takich wyborów. Nie wolno nikogo stawiać przed takim wyborem.
Piszę ten tekst po lekturze poważnej i trudnej rozmowy. Niestety, z goryczą, bo argumenty Kościoła, które mogłam w niej przeczytać, zjeżyły mi włosy na głowie.
Kościół nie jest winny tej sytuacji, ostrzegał od dawna. Istotnie. Tylko… co z tego? A gdyby był winny zaniedbania, gdyby nie ostrzegał, czy jego opinia byłaby dzisiaj inna? Czy mam rozumieć, że to nie jego sprawa, że umywa ręce? Wiem, że nie. Chodzi zapewne o to poczucie subtelnego szantażowania tragedią dzieci dla zyskania alibi. Szantażu, przed którym bardzo trudno się obronić.
Dla tych dzieci nie ma ratunku. Niestety jesteśmy bezradni wobec katastrofy, którą sami (jako ludzkość) spowodowaliśmy. Bezradność trudno, bardzo trudno przyjąć. Łatwiej powiedzieć: to nie ja, zwłaszcza gdy to jest prawda. A że w niczym to nie pomaga?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |