Dwa razy słuchała „Mazurka Dąbrowskiego”, stojąc na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. W swojej karierze podczas igrzysk zdobyła również brąz. Z multimedalistką, żoną i mamą, wykładowcą dwóch uczelni wyższych i radną miejską Wrocławia – Renatą Mauer-Różańską – rozmawia Karol Białkowski.
Karol Białkowski: Udział w igrzyskach to spełnienie marzeń?
Renata Mauer-Różańska: – Pewnie dla większości sportowców tak. Ja zawsze miałam marzenia, ale byłam też pełna nadziei, że zdołam dać z siebie wszystko. Gdybym miała świadomość, że jestem nieprzygotowana i bez większych szans na zwycięstwo, to chyba nie bardzo chciałabym startować. Przeżycia związane z porażkami i zwycięstwami są ogromne i bardzo skrajne. To wszystko było moim udziałem. Podczas pierwszego startu w Barcelonie w 1992 r. to, że nie weszłam do finału, było totalną porażką. Odbiło się to negatywnie nawet na moim zdrowiu. Dlatego nie życzę nikomu porażki na IO, bo wiem, z czym to się wiąże. Oczywiście idea olimpizmu mówi, że najważniejszy jest udział, piękna walka o zwycięstwo, a nie sama wygrana. Z drugiej strony wystarczy zwrócić uwagę na reakcję mediów, jeśli któremuś z naszych reprezentantów się nie powiedzie. Komentarze krzywdzą nie tylko zawodnika, ale również rodzinę, przyjaciół. To się odbija na psychice i ma swoje konsekwencje, które ciężko przezwyciężyć.
Cztery lata po Barcelonie był start w Atlancie. Z tych igrzysk są najpiękniejsze wspomnienia?
– Zdecydowanie. Pamiętam, jak rosła moja forma sportowa. Wyjeżdżając do USA, byłam jeszcze przemęczona, niedospana, więc różnie wychodziło mi strzelanie na treningach. Dwa dni przed wylotem miałam wypadek samochodowy. No i jeszcze ból rozstania. Moja córka Natalia miała wtedy 4,5 miesiąca i musiałam ją zostawić pod opieką mojej mamy. Ta rozłąka sprawiła mi dodatkową przykrość, ale miałam tę świadomość, że skoro poświęcam aż tyle, to nie chcę jechać na próżno. W Atlancie byliśmy 10 dni przed startem, dzięki temu miałam czas na aklimatyzację i na wypoczynek. Z każdym dniem czułam się lepiej fizycznie i psychicznie. Wierzyłam, że mogę zdobyć medal. I to się udało. Złoto w konkurencji karabinka pneumatycznego i brąz w strzelaniu z trzech postaw sprawiły, że osiągnęłam cel i byłam bardzo szczęśliwa.
W 2000 r. w Sydney była Pani murowaną faworytką. Z obrony tytułu niestety nic nie wyszło...
– Byłam 15. w eliminacjach. Zabrakło mi jednego lub dwóch punktów do wejścia do finału. Porażką nie był jednak brak kwalifikacji do ostatniej rundy, ale to, że uległam presji z zewnątrz. Strzelanie z karabinka pneumatycznego zawsze rozgrywane jest pierwszego dnia igrzysk. To już wtedy miał być medal. Balon był napompowany. Po nieudanym pierwszym starcie udało się opanować emocje i zdobyć kilka dni później złoto w strzelaniu z trzech postaw.
Ważnym elementem każdej olimpiady jest ceremonia otwarcia. Jakie wrażenia towarzyszą tym wydarzeniom?
– W ceremonii otwarcia i zamknięcia uczestniczyłam w... Seulu, w 1988 r. Byłam wtedy przez całe trzy tygodnie na obozie młodzieżowym wraz z 8 innymi nadziejami olimpijskimi. Mieliśmy bilety na stadion olimpijski i na część rozgrywanych konkurencji. Oprócz tego był osobny program sportowy i kulturalny dla młodzieży z całego świata. Tak jest przy okazji każdych IO. Śmieję się, że mój pierwszy sukces olimpijski był właśnie w Seulu. Z Ryszardem Sobczakiem (późniejszym dwukrotnym medalistą w drużynowym florecie, przyp. red.) na festiwalu kultur narodowych zaprezentowaliśmy krakowiaka. Otrzymaliśmy ogromną owację i srebrną nagrodę. W Barcelonie również uczestniczyłam w ceremonii otwarcia – dostałam bilet na trybunę, ale musiałam z niej szybciej wyjść, bo kolejnego dnia była rozgrywana już moja konkurencja. Wszyscy sportowcy marzą, by wyjść na płytę stadionu podczas ceremonii otwarcia, ale ja nigdy nie mogłam tego przeżyć. Ceremoniał olimpijski jest jednak przede wszystkim dla kibiców, a nie dla zawodników.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.