Muzykę mają we krwi. Najpiękniej jest, gdy zjeżdżają się, by razem zagrać w święta.
Jeśli kto miłuje, ten śpiewa, mawiał święty Augustyn. W tej rodzinie nie tylko śpiewają, swoje uczucia wyrażają też melodią wydobywaną ze skrzypiec, akordeonu czy saksofonu. Dla najmłodszych gra na jakimś instrumencie to tylko kwestia czasu. Muzyka towarzyszy im, gdy rosną. Widok ojca, wujka czy kuzynki przy pianinie, z gitarą czy klarnetem jest dla młodszych naturalny. Na ćwiczenia poświęcają długie godziny, za to przy uroczystościach rodzinnych melodie płyną swobodnie. Kto nie gra, temu pozostaje śpiewanie.
Z pokolenia na pokolenie
– Wszystko zaczęło się od mojego dziadka Stefana z Brynicy. Był bardzo muzykalny, ale w tamtych czasach rodziców nie stać było na naukę w szkole muzycznej. Dziadek nauczył się więc sam grać na harmonijce ustnej, czyli „mundharmośce”. A babcia Stefania w szkole podstawowej grała na flecie – opowiada Maria Nalewaja. Oboje pragnęli kształcić swoje dzieci muzycznie. Swoją najstarszą córkę, Brygidę, wysłali na studium organistowskie do Opola. Dzięki temu Niewodniki miały wkrótce wykwalifikowaną organistkę. Odkąd wyszła za mąż i przeprowadziła się do Sławic, tam uświetnia grą nabożeństwa w kościele. Muzyczną pałeczkę przejęły ich dzieci. Syn Łukasz gra na klarnecie oraz na organach. Ukończył Studium Muzyki Kościelnej i nadal studiuje – muzykologię w Opolu, a prócz tego jest organistą. Córka Agatka wybrała skrzypce, ale gra także na oboju. Wybiera się nawet na Akademię Muzyczną do Wrocławia.
Norbert, drugi z rodzeństwa z Brynicy, od dziecka ćwiczył na akordeonie. Jego syn Mateusz wybrał dla odmiany trąbkę. Teraz ma nawet swój zespół muzyczny. Córce Monice bardziej spodobał się dźwięk oboju. Obecnie gra w orkiestrze dętej, ale na saksofonie, na który przerzuciła się nieco później. – Ciotka Bernadeta, trzecie dziecko Stefana i Stefanii, ta to dopiero pokończyła tych szkół. Najpierw grała na fortepianie. W szkole muzycznej drugiego stopnia wybrała flet, a także, podobnie jak siostra, skończyła studium organistowskie. Potem studiowała teologię i muzykologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim – tak opisała ją bratanica Maria w konkursie gwary śląskiej w Łubnianach. W trakcie nauki pani Bernadeta poznała swojego męża, Ernesta. On z kolei gra na akordeonie, ukończył też Akademię Muzyczną we Wrocławiu w klasie puzonu. Świetnie dopasował się do tej muzykującej rodziny, bo teraz to on na różnych uroczystościach dyryguje rodzinną orkiestrą. Jednak nic w tym dziwnego, skoro w Budkowicach Starych, gdzie teraz mieszkają, grają oboje na organach, prowadzą scholę, chór parafialny i orkiestrę dętą. – Wujek Ernest uczy też w szkole muzycznej w Kluczborku, a ciocia wykłada na studium organistowskim w Opolu. Ich starsze dzieci, Magda i Krzyś, uczą się już grać na fortepianie. Młodsze, Stefanek i Małgosia, są jeszcze za małe, ale też na pewno wybiorą jakiś instrument – dopowiadają Maria Nalewaja i jej młodszy brat Maksymilian.
Z muzyką przez życie
Ostatnim z rodzeństwa z Brynicy jest syn Arnold, ojciec Marysi i Maksymiliana, który ożenił się i zamieszkał w Masowie. – Dziadek tak chciał, żeby tata uczył się grać, że woził go na motorze, na jawce do szkoły muzycznej. Chłopak chciał grać na akordeonie, ale z braku miejsc musiał wybrać klarnet. Skończył tę szkołę i długo grał w orkiestrze dętej w Dobrzeniu. A jak poznał moją mamę i jej powiedział, że w niedzielę idzie na boisko grać na festynie, to na początku myślała, że będzie grał w piłkę nożną – opowiada córka. Miłość do saksofonu jednak zwyciężyła. Arnold Nalewaja gra teraz właśnie na tym instrumencie i na klawiszach w zespole muzycznym. Jak mówi, nie wyobraża sobie życia bez grania i dziękuje rodzicom, że go wozili do szkoły. Muzyczną pałeczkę przejęły jego dzieci. Maria, obecnie gimnazjalistka, gra już od kilku lat na fortepianie, a od kilku miesięcy ćwiczy też na saksofonie. Jej brat Maksymilian, choć jest dopiero w trzeciej klasie szkoły podstawowej, świetnie sobie radzi na akordeonie guzikowym i już planuje naukę gry na gitarze. W szkole uświetnia akademie, startuje w konkursach instrumentalnych, ale nie zaniedbuje także gry… w piłkę nożną. Ich mama wprawdzie nie gra na żadnym instrumencie, ale to ona zarządza edukacją muzyczną dzieci. Zawozi i odbiera je z lekcji, dba, by solidnie ćwiczyły w domu. – Bo ćwiczyć trzeba. Oboje codziennie poświęcają na to półtorej godziny, ale lubią to, choć czasem bywa, że im się nie chce – uśmiecha się Agata Nalewaja. – W moim domu nie było takiej tradycji, nikt nie grał na instrumentach, ale cieszę się, że dzieci mają zdolności muzyczne.
Grają dla Dzieciątka
– Najfajniej jest u nas w czasie świąt – opowiada Marysia. – Wtedy cała rodzina spotyka się u babci. Jak już wszyscy wypiją kawę, zjedzą ciasto i pogadają chwilę, zaczyna się muzykowanie. W salonie pani Stefanii dookoła długiego stołu stoją wówczas pudła od akordeonu, trąbek czy saksofonów, na oknie, fortepianie i kominku leżą nuty, książeczki z tekstami kolęd, a tu i ówdzie złocą się bądź srebrzą wyjęte już instrumenty… Skąd taka tradycja? Dla młodych tak jest „od zawsze”. Starsi pamiętają, że kiedyś tylko dziadek przygrywał na harmonijce, a inni po prostu śpiewali. Seniorka rodu wspomina, że jeszcze jak sama była małą dziewczynką, to po kolacji wigilijnej wszyscy zasiadali wokół choinki, na której najpierw zapalali świeczki. Potem wspólnie śpiewali, ale jeszcze bez instrumentów. Dodaje jednak: – Ale mój ojciec opowiadał, że przed wojną, jak był młodym chłopcem, to kolędowali z różnymi dawniejszymi instrumentami: mandoliną i harmonijką. Teraz w rodzinnej orkiestrze są fortepian, akordeon, saksofon, klarnet, obój, puzon, trąbka, flet, skrzypce, a nawet gitara, na której czasem grają Ernest i Bernadeta. W sumie do rodzinnego domu w Niewodnikach na Boże Narodzenie przyjeżdża około dwudziestu osób. Najczęściej spotykają się w drugi dzień świąt, bo wszyscy na szczęście mieszkają niedaleko.
– Po odpakowaniu prezentów, które w Wigilię zostawiło dla nas Dzieciątko, bierzemy instrumenty i kolędujemy. Na początku grają najmłodsi. Każdy popisuje się swoją, przygotowaną na tę okazję kolędą lub pastorałką, a starsi się zachwycają i chwalą małych artystów. Potem gramy razem. Wujek Ernest ustala, co będzie następne, podaje tonację, mówi „trzy cztery” i zaczynamy. I tak całe popołudnie, choć oczywiście są też rozmowy, żarty. Atmosfera jest wtedy super – relacjonują Maria i Maksymilian. – Kiedy przed szesnastu laty stałam się częścią tej rodziny, to wspólne spotkanie, granie było nowe i takie inne, ale miłe, bo w domu raczej słuchało się kolęd i śpiewało po cichu. Teraz jest to dla mnie naturalne – przyznaje Agata Nalewaja. Ci, którzy nie grają na żadnym instrumencie, czyli jakieś 6–7 osób, śpiewają. Mają przed sobą trudne zadanie, bo orkiestra nie szczędzi płuc ani palców. Nie ma tremy, bo przecież jest się w gronie rodziny, choć każdy stara się grać najlepiej, jak potrafi. Radosne melodie o narodzeniu Zbawiciela, słowa o Świętej Rodzinie, pastuszkach i stajence niosą się po całym domu.•
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |